niedziela, 7 czerwca 2015

Niezakłamany wybór

Od autora: Powieści na razie nie będzie, bo po prostu się tworzy. A teraz tak z innej beczki, wracam do starych śmieci, lecz w inny sposób. Mam nadzieję, że lepszy.

Poruszanie się po tym grząskim i zdradliwym gruncie nie było zbyt przyjemne. W szczególności dla niezaznajomionego z tą przestrzenią wojownika w ciemnym pancerzu. Idący nim osobnik na pewno nie mógł być człowiekiem. Gracja z jaką się poruszał i ta niezachwiana pewność kroków, wręcz musiały należeć do kogoś innego. Szedł bez żadnego widocznego oręża. Jedyne łatwe w dostrzeżeniu były trzy, krótkie ostrza znajdujące się na karwaszach. Kroki, które następowały po sobie nie przypominały biegu, ani tym bardziej pośpiechu a raczej przechadzkę – jednakże w ludzkim standardzie wręcz bardzo szybką.
Wojownik znajdował się w mieście lub planecie albo Światostatku, a można by tak naprawdę rzec: w przestrzeni, gdyż nikt nie miał pewności czym było Commorragh – potocznie zwane Mrocznym Miastem – oprócz tego, że uznawano je za stolicę Mrocznych Eldarów. Znajdowały się tutaj porty mogące zaprowadzić do każdego zakątka galaktyki, ponieważ samo miasto skrywało się w Sieciodrodze. Przestrzeni pomiędzy światem rzeczywistym, a Osnową, Spacznią – innym wymiarem, który od dłuższego czasu został zawłaszczony przez Bogów Chaosu – straszne istoty stworzone z największych pragnień wielu ras, w tym ludzi i Eldarów.
Drazhar, bo tak zwał się osobnik w zbroi, rozejrzał się po czerwonawym, poprzerastanym dziwnymi pulsującymi błonami niebie, bo usłyszał wybuch i świst czegoś w powietrzu. Natychmiast rozpoznał, co to było. To jeden z Korsarzy rozbijał się w Aelindrach, regionie Commorragh, w którym w danej chwili przebywał. Jednakże po chwili uznał, że to jednak Grabieżca, gdyż inaczej odzywał się silnik tego latającego pojazdu. Dostrzegł światełko wybuchu i tam się skierował, trochę nadłożywszy drogi do celu, lecz nie było to aż takie ważne. Był Żyjącym Ostrzem, więc mógł robić to, co mu się podoba, a to czy wybrany umrze teraz, czy za kilka godzin nie robiło wielkiej różnicy. Przynajmniej dzisiaj.
Aelindrach było miejscem pomiędzy wieloma wymiarami, nawet tutaj w Sieciodrodze uznaje je się za niebezpieczne i przedziwne. Mieszkają tutaj Mendrejkowie, istoty będące w sojuszu z Mrocznymi Eldarami. Odłamem humanoidalnej rasy obcych, która dawniej władała całą galaktyką, a potęga jej imperium mogła unicestwiać nawet sektory gwiezdne w kilka chwil. Jednakże już nie mogła tego dokonać. Wszystko przez straszliwą katastrofę, która wydarzyła się wiele tysięcy lat temu, gdy powstał jeden z kolejnych Bogów Chaosu: Książę Rozkoszy Slaanesh, Wielki Nieprzyjaciel – tak go większość zwała. Wtedy też upadło wielkie Eldarskie Imperium, a na jego miejsce pojawiło się Imperium Ludzkości, które teraz włada galaktyką. Ale Eldarzy nie wyginęli. Ich potęga została złamana, lecz nie przestali istnieć. Rozdzieli się na dwie części: Eldarów żyjących w Światostatkach i Mrocznych Eldarów bytujących w Commorragh. Głównym czynnikiem dzielącym była jedna rzecz: kamień duszy. To on chronił dusze Eldarów ze statków-miast przed zjedzeniem przez Slaanesha. Mroczni zaś wykorzystują dusze innych istot, aby ukryć własną po śmierci, ale nie tylko po to. Przez to, że nie znajdowali się w chronionych przed zewnętrzni siłami Światostatkach, Bóg Rozkoszy przeklął ich. Od tamtego momentu każdy członek tej grupy pragnął spijać energię życiową innych. Posiadają wewnętrzny głód, nad którym nie mogą zapanować. Jednakże niektórzy wychodzą ponad przeciętność, a wręcz potrafią zrzucić go z siebie. Jedną właśnie z tych osób był Drazhar. Nikomu się do tego też nigdy nie przyznał.
Był Inkubem – wojownikiem na zlecenie lub najemnikiem – członkiem Aspektu Wojowników Khaine, pradawnego Boga Eldarów, który już przestał tak naprawdę istnieć. Rozpadł się na wiele fragmentów, lecz nie zniknął, jak większość dawnego eldarskiego panteonu. Żyjący Miecz powinien go wielbić i wyznawać… ale miał inne poglądy na te sprawy. Sam w sobie był kimś innym niż wszyscy myśleli. Mroczni Eldarzy uznawali go za małomównego zabójcę, który nie ma sobie równych, bo nikt go jeszcze nie zwyciężył. Uważali, że nie pragnie olbrzymiej władzy i zaszczytów, bo tylko chce zabijać. Robił to od wielu wieków, więc kilka minut więcej go nie zbawi, dlatego nie spieszył się do miejsca awaryjnego lądowania Grabieżcy. Miał w planach tylko zobaczyć, czy nie może kogoś dobić lub stamtąd uratować, lecz nie byle kogo. Jednakże wdzięczność Archonta z jakieś Kabały na pewno nie była mało warta, a nikt mało ważny nie pędzi takim pojazdem.
Ulice Aelindrach nie przypominały niczego normalnego, a raczej wyglądały jak kręcące się drogi, które nie miały mieć nigdy końca, co było tylko ułudą. Zawsze gdzieś prowadziły, a pewne ściany prawie nie istniały. Czasami idąc w jakąś stronę można było wyjść z drugiej strony ścieżki, lecz w innym wypadku można było wypaść obok jakiegoś budynku i spadać z kilka godzin, nawet do śmierci. Ta kraina nie była zwykłą, dlatego Drazhar stąpał powoli i się nie spieszył. Mijał również budowle, zamieszkane czasami przez oszalałych Mrocznych Eldarów lub różne dziwne potwory, o których większość nigdy nie słyszała. Inkub znał parę z nich i z niektórymi walczył, lecz nigdy nie była to przyjemna walka, te bestie mogły podróżować między wieloma światami jednocześnie, niczym Mendrejkowie i pojawić się obok z wielkim, grubym i ostrym pazurem przy szyi.
Idąc już jakiś czas, dostrzegł w oddali majaczący kłąb dymu. Zniszczony pojazd znajdował się na piętrze jakiegoś budynku; iglicy mieszkalnej, która bardzo dawno temu była zamieszkana przez zwykłe istoty i nie mieniła się dziesiątkami przeróżnych odcieni. Żyjący Miecz nie lubił wspinaczki, lecz czasami wybory podejmowano za niego. Jednakże dzisiaj to on wybierał sposób podróży.
Rozejrzał się po okolicy. Nikogo nie dostrzegł, ani nie wyczuł. Rozłożył ręce na boki, a z jego pancerza wysunęły się skrzydła na miejscach łopatek. Miały odróżniający się od jego czarnej zbroi kolor: krwistą czerwień. Uśmiechnął się pod hełmem i jedną myślą włączył urządzenie w nie wbudowane. Chwila konsternacji, bo pierwszy raz korzystał z tego prototypowego urządzenia, lecz za chwilę uniósł się bez przeszkód nad podłoże. Opuścił ręce. Dalej lewitował, to znaczyło, że wszystko działa poprawnie. Podniósł dłonie szybko w górę, a dysze silników jonowych znajdujące się na plecach zadziałały prawidłowo. Wystrzelił w górę niczym Jastrzębie w starożytnych podaniach. Teraz dotrze tam, gdzie będzie chciał bardzo szybko i to prawie bezdźwięcznie, gdyż wzniesie się na tyle wysoko, by móc spokojnie szybować dzięki antygrawitacyjnym skrzydłom.
Iglic mieszkalnych w Aelindrach nie było wiele. Olbrzymia ich ilość została zniszczona przez różne waśnie i intrygi dziejące się w ciągle niestałym Commorragh. Nikt nie mógł być pewien swojego miejsca podczas rządów Asdrubaela Vecta – Wielkiego Archonta z Kabały Czarnego Serca. Przywódcy całego Mrocznego Miasta, który wszędzie widział spiski i co najmniej raz dziennie ktoś starał się go zabić. Jak mawiał Vect: Dzień bez zamachu to dzień stracony.
Drazhar bez przeszkód wzniósł się na jedno z ostatnich pięter, wcześniej dokładnie rozglądając się po wszystkich. Miejsce wypadku nie było przez nikogo pilnowane, przynajmniej z zewnątrz. Tak mu się wydawało, ponieważ z dziury po iluminatorze, w który wpadł Grabieżca, wydobywał się tak gęsty dym, że zasłaniał wszystko. Nie wiadomo co znajdowało się w środku, lecz to nawet Inkubowi pasowało. Szybując w dół, wpadł przez opary do pomieszczenia, chowając skrzydła. Zrobił doskonałe salto i wylądował twardo na nogach z uniesionymi rękami. Przestawił swoje wizjery na inny filtr.
Zieleń zalała wszystko, lecz też uchroniła go przed ścięciem głowy. Klinga śmignęła nieprzyjemnie blisko Drazhara, który odskoczył w tył i rozejrzał się dokładniej po pomieszczeniu. W środku zobaczył wbity w główną ścianę pojazd, a po swoich bokach czwórkę przeciwników. Ich ciała czasami falowały pomiędzy kłębami ciemnego dymu. To nakierowało myśli wojownika. Mendrejkowie.
Jeśli go zaatakowali przypadkiem, to mógłby im to wybaczyć i puścić to płazem, lecz również stali pomiędzy jego celem, a nim. To komplikowało sprawy, bo wszystko co znajdowało się pośrodku musiało zniknąć. A oni nie wyglądali na tych, którzy z podkulonymi ogonami chcieliby odejść. To tym bardziej przeszkadzało. Uniósł dłonie i stanął bokiem na lekko ugiętych nogach. Ścisnął pięści, lecz zaraz rozluźnił palce. Mogli teraz zaatakować, co właśnie się stało. Żadna ze stron nie odpuściła, więc musi polać się czyjaś krew.
Napastnicy ewidentnie nie byli głupi. Napadali dwójkami, ale dla Inkuba były to niewinne zabawy. Bez problemu zbijał ostrza wrogów na boki. Każdy z przeciwników miał na swoich przypiętych karwaszach wygięte ostrza, na których na pewno znajdowała się trucizna. Jednakże pancerz Drazhara nie robił sobie nic z cieć kling. Natychmiast naprawiał swoje uszkodzenia, które czasami zadawali Mendrejkowie. Dokładniej to wojownik pozwalał im na to, chciał wypróbować zbroję. Na razie spisywała się doskonale.
Ataku od dołu i góry oraz tyłu, nawet on by nie zatrzymał, bez swojego miecza, dlatego podskoczył i rozpoczął kontratak. Silne uderzenie obutej stopy Drazhara trafiło wroga w twarz i spowodowało jego odrzucenie. Inkub wykorzystał swój pęd i przeleciał nad atakującymi przeciwnikami, a potem uderzył swoimi ostrzami w kręgosłupy przeciwników. Wbiły się w jednego, a przez drugiego przeleciały. Tego się spodziewał, ale liczył na łut szczęścia. Trzasnął łokciem w głowę napastnika i wytracił rozpęd. Tylko dzięki wielu latom szkolenia i znajomości dziesiątków technik walki, wymyślił natychmiast sposób rozwiązania problemu. Podkulił nogi i przeturlał się po podłodze, wyrzucając przy okazji jednego z napastników do przodu. Wstał i odparł ataki nadbiegającego Mendrejka przy pomocy karwaszy i nakolanników. Odtrąciwszy bronie przeciwnika, uderzył go pięścią w klatkę piersiową. Wrogowie nie posiadali żadnych pancerzy. Nic chroniącego ciało przed ciosami, lecz sami w sobie byli trudni do uchwycenia. Jako, że ich organizmy przebywały w długim kontakcie z Osnową, czasami przypominali wypłowiałe materiały. Jednakże Drazhar już kilkukrotnie walczył z pobratymcami tych potworów, dlatego radził sobie dobrze w walce, a ponad to nie gubił celu. Niektórych mamiła prześwitywalność przeciwników i zmieniali miejsca trafienia bronią, myśląc, że tam już wroga nie ma, a wtedy ich życie często szybko się kończyło.
Kiedy kolejny wróg śmignął przez pomieszczenie i trafił w twardą ścianę budynku, rozległ się przyjemny dla Inkuba zgrzyt łamanych i miażdżonych kości. To oznaczało, że jednego przeciwnika mniej. Trójka z ocalałych zgrupowała się za wojownikiem i zaatakowała, gdy ten kończył uderzenie pięścią. Mieli olbrzymie szanse zwycięstwa, gdyby nie walczyli z członkiem Świątyni Aspektu Khaina. Ten natychmiast odwrócił się do wrogów i wyskoczył do przodu. Nikt normalny nie działał w ten sposób, ale Drazhar miał plan. Przeleciał pod środkowym przeciwnikiem i natychmiast wstał za nim, a potem skręcił jego głowę. Chrzęst kręgosłupa rozległ się po całym pokoju. Dwójka Mendrejków zadziałała instynktownie i odwracając się, cięła ostrzami swój cel. Ataki nadeszły od góry, więc Inkub tylko uniósł ramiona i przyjął klingi napastników na ochraniacze. Wytrąciłby bronie z rąk przeciwników, gdyby odrzucił w bok ręce, ale w tej sytuacji (kiedy ci mieli je przypięte) tylko zawirował w miejscu, lekko kucając, a potem wyprowadził szybki i silny cios w brzuch wroga po lewo. Ten schylił się, lecz za chwilę druga pięść trafiła go w szczękę, przewracając na plecy. Jednak Mendrejk stojący obok, nie spał, uderzył swoimi ostrzami krzyżując je. Drazhar po wyprowadzeniu kontrataku, natychmiast przesunął rękę w bok i zasłonił się przed napastnikiem. Był w gorszej pozycji, więc wykorzystał siłę przeciwnika, przewrócił się na bok i przeturlał kawałek, zanim zwinnie wstał.
Od początku walki nikt z walczących nic nie powiedział i dalej tak miało pozostać. Słychać było jedynie zgrzyt trafiającego się oręża. Żyjący Miecz był bardzo małomówny, nie lubił tracić czasu na rozkojarzenie przeciwnika, a Mendrejk wyglądał jakby zaraz miał zmiażdżyć wroga swoim kipiącym gniewem. Nagle rozległ się cichy, lecz pewny, głos z rozbitego pojazdu:
– Ktoś żyje?
Dwójki stojących naprzeciwko siebie nie obchodziło nic poza zwycięstwem, dlatego też nie zwrócili uwagi na kogoś mówiącego. Oczekiwali na ruch przeciwnika. Drazhar wiedział, że jak będzie kontrował to pokona wroga szybko, lecz Mendrejk domyślał się, że ma większą szansę, gdy zaczeka na atak Inkuba. Stali więc, wyczekując.
Wojownik był jednak przygotowany na taki rozwój wypadków. Trzymał w pasie, z tyłu, shurikeny, cieniutkie pociski wykorzystywane w pospolitych, eldarskich wyrzutniach, których wystrzeliwano z lufy setkami. Lewą dłonią wyciągnął rzutkę i czekał na ruch przeciwnika, trzymają rękę za sobą. Nieprzyjaciel nie ruszył się w żadną stronę, też oczekiwał. Więc Drazhar wykonał ruch jako pierwszy. Rzucił shurikenem w przeciwnika i od razu zaczął biec w jego stronę. Tego Mendrejk się nie spodziewał, bo żaden Inkub nie korzystał z takiego oręża. Odbił klingą lecący pocisk, lecz nie zdążył zablokować twardej pięści skaczącego na niego napastnika.
Drazhar spokojnie wstał z leżącego wroga i poszukał swojej rzutki. Wbiła się w sufit. Bez problemu podskoczył i wyciągnął ją, a potem schował. Nie mógł zostawić żadnych śladów, dlatego wszystkich przeciwników wyrzucił przez zniszczony iluminator, uprzednio przecinając ich tętnice szyjne, dla bezpieczeństwa. Spadek z takiej wysokości zabiłby każdego, ale nie warto ryzykować. Teraz mógł się zająć wrakiem.
Dymił się i to potwornie. Ciemne kłęby wypełniały wszystko i nawet noktowizor niewiele pomagał. Zadziwiał go jednak brak pożaru. Ogień się powinien rozprzestrzenić, bo przecież dymienie samo nie powstało. Chyba, że opary tworzyło coś innego… Możliwe, że to silnik, a wtedy może być różnie z momentem i pewnością wybuchu. Powinien się spieszyć, jeśli chce uratować kogokolwiek ze środka.
Obejrzał dokładniej powyginany i mocno wklęsły pojazd. Coś uderzyło Grabieżcę z lewej strony, zapewne jakaś rakieta, bo dostrzegł osmalenia. Jednakże nie był to zwykły pocisk. Większość zrobiłaby wielką dziurę, a nie lekkie wgłębienie na boku pancerza. Na dodatek platforma została obrócona na bok i właśnie to przeszkadzało najbardziej Drazharowi. Jeśli chce kogoś stamtąd wydostać, musi zrobić wejście, bo powyginany pojazd zakleszczył się pomiędzy dwoma ścianami i sufitem. Mógłby przedostać się pokojem obok, lecz przebijanie się przez ściany nie było najlepszym pomysłem, bo nie miał materiałów wybuchowych. Została mu tylko jedna opcja, przebicie się przez opancerzenie.
Ciekawość go zżerała, ponieważ nie miał pewności czy da radę. Słyszał, że pancerz posiada wbudowany egzoszkielet, który mocno wzmocni jego i tak dużą siłę. To go właśnie intrygowało, jak daleko konstruktor się posunął. Po znajomości z nim, Żyjący Miecz mógł już uznać, że sobie poradzi, ale również efekty mogłyby być zaskakujące, nie zawsze w pozytywną stronę.
Jednak nie miał zbyt wielkiego wyboru. Podszedł do pojazdu i ścisnął mocno swoją prawą pięść. Tylko raz Vaul poszedł na Khaina – pomyślał Drazhar i wbił rękę w pancerz pojazdu. Weszła aż po łokieć. Tego się nie podziewał, chociaż wiedział, że platformy zbyt grubego i silnego opancerzenia nie posiadały. Potem wbił drugą i ścisnął obydwoma taflę metalu. Wyrwał jej metrowy fragment i odrzucił za siebie. Dym natychmiast go spowił, lecz też zaczął się rozrzedzać. W środku dostrzegł leżące ciała. Trzech żołnierzy w pogruchotanych zbrojach, co ciekawsze byli to Wojownicy. To go zaskoczyło. Jeśli Archont by leciał, to miałby obstawę z Inkubów.
Jednakże Grabieżcą latają tylko najlepsi piloci, więc tylko ci co mają tak wysokie stanowisko, że mogą sobie na to pozwolić. Wszedł do środka i się rozejrzał dokładniej. Pilot ewidentnie miał zbyt duże mniemanie o sobie. Leciał bez hełmu, to pewne, gdyż wysoki irokez przeszkadzałby w jakimkolwiek kasku. Najpewniej miał jakieś gogle, by wiatr trafiający go w twarz nie psuł refleksu i widoku. Jednakże jego kręgosłup był innego zdania. Skręcony był pod bardzo dużym kątem, wręcz niemożliwie prostym. To wygięty przód pojazdu złamał pilota prawie na pół.
Drazhar już uznał, że nie ma, co tutaj robić. Sprawdził wypadek, ewidentnie wszyscy ochotnicy wystrzałowej jazdy komuś wpadli w oko i za to zapłacili. Obrócił się w ostatniej chwili, bo ktoś właśnie od tyłu zamachiwał się na niego dwoma ostrymi ostrzami. Uśmiechnął się pod swoim hełmem, uskakując w bok. Dzięki egzoszkieletowi skok z takim małym wybiciem się udał. Uniknął ataku, wypadając przez dziurę. Przeturlał się i stanął twardo na nogach. Odwrócił się do pojazdu i uniósł dłonie. Teraz przetestuje swoje możliwości dokładniej.
– Wyjdź, bo zaczadzisz się na śmierć – powiedział Drazhar z rozbawieniem. Żaden normalnie myślący Archont w życiu nie zaatakowałby Inkuba, to potwierdzało tezę, że nie leciała tym pojazdem taka osobistość. Ponad to nikt by tego nie zrobił, chyba że to… – Wych. No jasne, nawalona koktajlem bojowym – pomyślał Żyjący Miecz i zaśmiał się po raz pierwszy od dawna. Za niedługi czas sam ma pokonać Lady Lelith Hesperax. Jedną z najlepszych Wych – Sukkuba, przywódczynię Kultu Konfliktu. Była to mistrzyni walki na arenie, która pokonywała każdego, a wszystkie swoje wyprawy wojenne poprzedzała sparingiem, na którym nie chciała zostać nawet draśnięta, bo uznawała to za zły omen.
A teraz będzie walczył z gotową do boju wariatką. To zakrawało na chory pomysł Cegoracha – eldarskiego Roześmianego Boga. Jednakże to, co stało się za chwilę spowodowało szok i niedowierzanie Drazhara. Nigdy czegoś takiego się nie spodziewał. Z dziury wyszła Wycha, która na pewno nie podchodziła pod klasę zwykłej. To była sama Lelith.
Jednak postać przeciwniczki nie wyglądała zbyt dobrze. W dłoniach trzymała swoje ostre niczym wiatr krótkie sztylety, ale pancerz, którego i tak miała mało, był bardzo nadszarpnięty i poniszczony. Opancerzenie nóg wyglądało potwornie, a całe ciało miała pobryzgane krwią, z wielu otwartych ran również się sączyła. Wycha ledwo dychała, to było pewne. Tylko koktajl, który zażyła uratował jej życie.
– Lady Hesperax, nie chciałbym wykonywać wyroku na wojowniczce twojej klasy w takim stanie – oznajmił Inkub, opuszczając ręce i trzymając je luźno przy biodrach. – Wycho, czy nadal chcesz działać przeciwko Asdrubaelowi Vectowi? – spytał z czystej ciekawości, jakby odparła, że nie, to zabrałby ją do Wielkiego Archonta i byłoby po sprawie. Trochę, by nacierpiała się, lecz nie wolno bezsensownie zabijać tak doskonałego materiału do zabaw na arenie. Nawet Vect powinien to zrozumieć, lecz wydał rozkaz, a Inkub musiał się mu podporządkować.
Krzyk, który wydała przy ataku, nawet jemu wydał się zaskakujący w swojej nienaturalności. Wiedział, że kobieta nie korzystała z koktajlów bojowych przed żadną walką i sama potrafiła się nakręcić w morderczy szał. Jak widać dodając do tego trunki, spowodowała olbrzymią, niekontrolowaną chęć mordu. To było ciekawe wyzwanie. Drazhar nie chciał jej bynajmniej zabić. Taki czyn z osobą o takim statusie zakrywał na czysty brak manier, a tego braku nikt nie miał prawa Hierarchowi-Inkubów zarzucić.
Szybko odskoczył, unikając bardzo szybkiej napaści. Żyjący Miecz nie był pewien, czy w swojej starej zbroi dałby radę uniknąć, czego takiego. Wycha poruszała się szybciej niż kiedykolwiek, nawet w prędzej niż na arenie, podczas najcięższych walk. To będzie wyczyn do opiewania w pieśniach – pomyślał Drazhar, kontratakując. Wyprowadził dwa szybkie sierpowe, a potem kopniaka z półobrotu. Zwinna przeciwniczka wszystkich ciosów uniknęła, wyginając nieprawdopodobnie swoje ciało. Zaatakowała z zaskakującą rządzą. Oczy wręcz płonęły dzikim mordem. Inkubowi zaczęło się to podobać. Odbierał ciosy przy pomocy swoich ostrzy na karwaszach, nie pozwalał na to, by klingi wprost napotykały jego ochraniacze. Znał możliwości broni Lelith, a nie chciał przypadkiem stracić ręki. Na dodatek nie miał żadnej broni białej, w tym swoich energetycznych mieczy. To komplikowało sprawę. Unikał więc jej ataków oczekując tego, że się nie zmęczy szybciej niż ona. Zadawała ciosy zbyt nieuważnie. Gdyby walczyła z kimś innym, prawdopodobnie wygrałaby, lecz nie z nim. Na dodatek brakowało jej gracji, z którą zwykle walczyła. Jak widać, koktajle zrobiły z niej narzędzie.
Dawno nie walczył już dziesięciu minut z takim wachlarzem akrobatycznych sztuczek. Skoki, przewroty następowały po sobie jak w jakimś dziwnym tańcu wojennym, który ewidentnie nie chylił się ku końcowi, a Drazhara powoli zaczynało to nużyć. Inkub uwielbiał zabijać, a nie męczyć bezsensownie przeciwnika. Wyczekał momentu nieuwagi i odskakując rzucił shurikenami w dłonie Lilith. Bezbłędnie trafił w nadgarstki. Bronie wypadły z rąk wojowniczki, która wrzasnęła z bólu. Wojownik Aspektu Khaina nie trafił w jej nerwy, ani tętnice, lecz bardzo blisko nich. To wystarczyło na nieosłonięte dłonie. Inkub odbił się od podłogi i przeskoczył nad zaskoczoną przeciwniczką. Wylądował i uderzył otwartą dłonią w szyję Mrocznej Eldarki, która natychmiast zwiotczała i upadła na podłogę nieprzytomna.
Teraz musiał tylko znaleźć transport, by zawieść ją do… Drazhar pomyślał nad tym, gdzie miałby zawieźć nieprzytomną wojowniczkę i wpadł na pomysł, który mógłby nie spodobać się Vectowi.

CDMN.

sobota, 26 kwietnia 2014

Pauza od Warhammera 40.000

Czasami trzeba zmienić branżę i właśnie to zrobiłem. Zatrzymałem myślenie o tym jakże wspaniałym świecie Warhammera 40.000. Pisanie o tym uniwersum jest interesujące i pasjonujące, lecz nuży… Po prostu można się wypalić przez tą ciągłą walkę. Za Imperatora!
Zapraszam na mojego drugiego bloga, już z innym światem:
 
http://takietamciekawostki.blogspot.com

Z poważaniem,
Heian

wtorek, 3 września 2013

Zatrzymanie

Przykro mi bardzo, ale będę musiał na jakiś czas zaniechać dodawania opowiadań, z powodów osobistych. Może dodam jakieś kolejne, lecz na razie nie wiem. Może coś nowego stworzę... Zobaczymy. Świat Warhammera 40.000 jest lekko niedoskonały i chyba wytworzę własny.

Z poważaniem

Heian

sobota, 8 czerwca 2013

Adeptus Mechanicus – Cud

Od autora: Bez Nich nie ma niczego w Imperium. Coraz bardziej przybliża się czas ukazania mojej powieści "Wojny Galaktyki". Jednak wracając do opowiadania, to przeczytajcie je, gdyż wyjaśnia właśnie tą organizację Imperium działającą w jej podstawach.


Adeptus Mechanicus to wyspecjalizowana technologicznie organizacja Imperium. Jako jedyni potrafią naprawić i stworzyć imperialne bronie wykorzystywane w całym państwie. Bez Nich, Imperium by nie istniało. Stworzyli napęd Spaczni, dzięki któremu pokonywanie galaktycznych przestrzenie nie zajmowało dekad lub wieków. Wszystko stało się bardziej przyjazne ludzkości. Stwarzali broń do obrony, statki do podróży, machiny do walki i pracy budowniczych, wielkie fabryki i inne wspaniałe urządzenia. Jednak Adeptus Mechanicus wszystko zaprzepaściło przez swoją rządzę władzy.
W trzydziestym pierwszym milenium popełniło błąd niszczący doskonałość tej organizacji. Połowa oddała się pod rządy Chaosu i została wybita, prawie do ostatka, ale przez rewolucję bardzo wiele z planów i wiedzy zniknęło ze świata. Nikt nie wie, gdzie się one zapodziały. Dlatego właśnie Kapłani Maszyny podróżują na wszystkie światy Imperium poszukując doskonałych Standardowych Szablonów Konstrukcyjnych (STC), które zginęły w czasie dawnych wieków, Mrocznej Ery Technologii. Uważają jednak, że istnieje jeden STC mający całą wiedzę z pradawnych lat.
Kapłani Maszyny starają się odnaleźć tą zupełną wiedzę, lecz jest to prawie niemożliwe, gdyż wiele z tych urządzeń poginęło lub zostało zniszczonych. Mimo tego specjalnie wydzieleni członkowie, Magos Eksplorators, szukają ich nie bacząc na swoje życie, bo nie jest ono ważniejsze od wiedzy Omnissiaha – Boga Maszyny. Razem z nimi wyruszają Magos Genetors, by badać organizmy w nowoodkrytych światach.

Rozdział I

"Nowe Odkrycie" arka klasy Mechanicus była okrętem wojennym Arcymagosa Eksploratora Arkadiana Veratisa, który wyruszył w podróż poza Segmentum Ultima z dwoma krążownikami bojowymi klasy Mars, "Przebiegłym" i "Odważnym". Wszystkie te statki posiadały imponujące uzbrojenie i opancerzenie, bo musiały przetrać przynajmniej jedno spotkanie z obcymi rasami, które mogą być potężne.
Wyruszyli od Ramienia Centaura w dal używając krótkich skoków przez Spacznię w nieznane rejony galaktyki. Nie wiedzieli, co ich spotka, ale otrzymywali sygnał. Nieprzerwany alarm z prośbą o pomoc. To było poza terenami bronionymi przez Imperialną Flotę, dlatego nie mogli się tam wybrać z oddziałami wojskowymi, a na dodatek alarm wysyłano starym kodem Adeptus Mechanicus, który odesłano natychmiast na Marsa, główną planetę produkcyjną Imperium znajdującą się niedaleko stolicy Terry.
Arkadian Veratis patrzył w dal słuchając pracy serwomotorów u każdego członka załogi "Nowego Odkrycia". Na mostku znajdowali się jedynie potrzebni ludzie. Wszyscy ubrani w długie szaty z kapturami. Astropaci i Nawigatorzy jako jedyni nie mieli wymienionych części ciała na bioniczne lub mechaniczne; ramiona albo organy. Musieli być całkowicie ludzcy, by władać potężnymi mocami wykraczającymi poza ludzkie rozumowanie.
– Ile zostało nam do wyjścia i rozpoczęcia kolejnego skoku? – powiedział szorstkim, mechanicznym głosem Arcymagos odwracając się do głównego nawigatora statku, który podłączony był do okrętu paroma kablami wchodzącymi do kręgosłupa. Osoba miała rybą twarz z palcami połączonymi błonę i bardzo dużo sierści na twarzy. Geny pomagające płynąć przez Spacznię nie były najpiękniejszymi egzemplarzami. Bardzo zmieniały postać człowieka i najczęściej oślepiały osobę, a jej skórę zmieniały w czarną skorupę. Właśnie ten nawigator tak wyglądał. Bardzo nieludzko, lecz nikt się tym nie przejmował, gdyż kazirodztwo w Domach Nawigatorów było na porządku dziennym. Przede wszystkim nie chodziło o wygląd, ale zdolności widzenia przestrzeni.
Mostek wyglądał jak duży trójkąt z zaokrąglonym stropem. Po bokach znajdowały się konsole i monitory, z których wychodziły kable do podłączenia dla kapłanów pracujących na okręcie, oraz iluminatory ukazujące purpurowe sztormy Osnowy. Na samym środku znajdowało się podwyższenie z fotelem dla głównego kapitana oraz okalające balkon konsole, do których mógł się podpiąć, gdyby zechciał zaczerpnąć wiedzy statku. Można było z niego zejść po schodkach prowadzących od razu pod drzwi wejściowe.
– Dziesięć terrańskich minut – odpowiedział nawigator nie otwierając białych oczu. – Wyskoczymy z Osnowy za dwie minuty i czterdzieści trzy sekundy.
– Dziękuję – mruknął Arkadian i odwrócił się do zebranych tutaj kapłanów. Wszyscy znajdujący się Kapłani Maszyny byli osobami z Magos Metallurgicus i Magos Technicus, oprócz niego. Potrafili rozumieć statek jak mało kto i działali szybciej niż zwykła myśl, dzięki podłączeniu nerwów z komputerem. – Kapłani, czy wszystko jest całkowicie sprawne?
– Oczywiście, że tak Arcymagosie – odpowiedział jeden z najbardziej zmienionych ludzi z załogi znajdującej się na mostku. Nie miał jeszcze wymienionego ośrodka mowy, co było tylko kwestią czasu. Szybko piął się po szczeblach hierarchii. – Wszystko zgodnie z planem.
– Doskonale – oznajmił zadowolony z siebie Veratis i zszedł z balkonu dowódcy. Rozejrzał się na boki, czy jakiś członek na mostku nie ma do niego sprawy i wyszedł wejściem, które otworzyło się dla niego automatycznie. Prowadziło do windy, która przewiozła go do głównego holu.
Gdy wyszedł zobaczył idącego w jego stronę żołnierza. Był dowódcą oddziałów pod rozkazami Arcymagosa, Skitarii. Mistrz Skitarii jako władca całej brygady miał bardzo dużo uprawnień. Nazywał się Kardis. Był już żołnierzem Imperium od jakiś stu dwudziestu lat i nadal potrafił bardzo dobrze kierować siłami, które chroniły statki i fortyfikacje Kapłanów Maszyny. Wyruszenie na tą misję jego dwudziestej ósmej brygady było obowiązkowe. Nikt nie podróżowałby tak daleko bez świetnych jednostek. Skitarii byli modyfikowanymi bionicznie i mechanicznie żołnierzami, którzy służą Adeptus Mechanicus jako wojsko od tysięcy lat. Są to selekcjonowani ludzie, którzy czasami wywodzą się z Gwardii Imperialnej.
Mężczyzna nie miał już swojej prawej ręki, tylko mechaniczną kończynę, która połączona była z nerwami i krwioobiegiem, by działała perfekcyjnie. Mogła o wiele więcej wytrzymać niż ludzka kończyna. Ubrany był w szare spodnie, których nogawki wchodziły w cholewy długich, grubych i podkutych butów, tak jak nakazywał regulamin. Miał zieloną koszulę i zielono-czarno-brązową kurtę, a przy pasku kaburę z pistoletem bolterowym klasy Ceres.
– Arcymagosie! – krzyknął Kardis podchodząc do kapłana. – Wojska są gotowe i czekają. Czy po następnym skoku będziemy już przy tej planecie?
– Myślę, że tak – wypowiedział się Arkadian. – Niech będą gotowi do walki. Nie jestem pewien co spotkamy. Muszę iść coś sprawdzić. Odmaszerować! – rozkazał i odwrócił się w tył. Skierował się do swojej kajuty znajdującej się niedaleko windy.

Arcymagos siedział w swojej kajucie na adamantowym tronie skierowany w stronę drzwi. Pokój nie był duży. Wyglądał raczej jak magazyn, a nie miejsce dla bardzo ważnego człowieka, ale kapłanowi maszyny wiele potrzebne nie było. Mógł nie jeść przez tydzień, a jego skóra nie zmieni się jakkolwiek. Nadal będzie bardzo jasna, gdyż mało kiedy członkowie tego Adeptus chodzili bez kapturów lub wychodzili z zadaszonych pomieszczeń. Kajuta doskonale to uwidoczniała. Jedynymi rzeczami zauważalnymi były kable wychodzące z jednej z tylnej ściany i podłączone specjalnymi otworami do kręgosłupa Arcymagosa, który dostawał wszelkie informacje natychmiast do mózgu. Nie miał ust, ani zwykłych rąk. Wszystko zamienione było na bioniczne lub mechaniczne części zamienne.
– Jeszcze trzy skoki i znajdziemy się przy planecie N73V295 – powiedział cicho sam do siebie kapłan, dowiadując się tego od mózgu statku. Komputer logiczny, który sterował wszystkimi podzespołami na okręcie, mógł bardzo wiele czynności wykonać samemu. Nie zajmował się jedynie obliczaniem skoków i pilnowaniem wykonujących obowiązków maszyn, lecz również zbieraniem wiedzy oraz analizowaniem jej. Dzięki organicznym systemom potrafił działać szybciej niż jakakolwiek maszyna mająca z układem elektrycznym w Imperium. – Dobrze, a więc nie zostało nam zbyt dużo czasu. Wyświetl ponownie wszystkie dane, jakie przeanalizowałeś w czasie lotu, od kiedy dostaliśmy sygnał.
Nastąpiła chwila, bardzo cicha i czasochłonna, ale potrzebna. Po jakiejś minucie w głowie Arkadiana zaczęły pojawiać się obrazy i dźwięki. Zaćmiło go. Mózg logiczny wszystko, co miał w pamięci przekazywał właśnie do ulepszonych neuronów kapłana maszyny. Po jakiejś kolejnej minucie skończył. Świat wrócił do normalnej ostrości.
Arcymagos powrócił z odświeżonymi wspomnieniami do każdej, najdrobniejszej, wiadomości z tamtych dni. Zalały go obrazy, nad którymi jednak już panował. Zobaczył wideo, które wysłało mu stamtąd tym starym sygnałem.
Ukazywało ostatnie dziesięć minut z życia serwoczaszki. Bardzo możliwe, że po prostu wcześniejsza część uległa zniszczeniu lub moc informacji była tak ukierunkowana, by najbardziej skupić się na tych ostatnich momentach. Veratis rozumiał to. Wiedział czemu, ktoś mógł tak to wysłać. Najważniejsze było na samym końcu. Nie oglądał wcześniej całości materiału, gdyż obejrzeli go najwyżsi członkowie Adeptus Mechanicus i to właśnie oni wysłali go, i tą flotę, by to sprawdził. Silnik logiczny jego statku rozpracowywał jednak stary kod i właśnie niedawno zakończył rozkodowywanie. Dzięki temu Arkadian mógł obejrzeć ten materiał już samemu.

Po pięciu sekundach szumu i rozmazanego ekranu wyłonił się korytarz. Długi ciemny, zbudowany z jakiegoś kamienia, który świecił jasną, zieloną energią z dziwnych napisów na ścianach. Serwoczaszka płynęła w powietrzu dzięki swoim antygrawitacyjnym generatorom. Mała kamera nagrywała wszystkie dźwięki i obrazy. Po jakiejś minucie spokoju i rytmicznego uderzania butów, najpewniej jednego z członków Kapłanów Maszyny, ukazały się drzwi. Grube i toporne wejście zbudowane było z dużych na dziesięć metrów czarnych prostokątów, które nagle same otworzyły się pokazując co skrywają.
– Nagrywaj wszystko – rozkazał ktoś władczym i bardzo chropowatym głosem. Musiał być to ktoś, tak jak Arkadian, kto miał zamiast własnego aparatu mowy wokabulator. – Nie opuść żadnego dźwięku. Wszystko może się przydać Adeptus Mechanicus. Odnaleźliśmy pierwotny STC. – Tutaj Veratis zatrzymał obrazy, wrócił do normalności. Wiedział o tym, lecz ponownie usłyszenie tego zdania wzbudziło w nim bardzo mocne uczucie radości. Nie miał jeszcze odciętej lewej półkuli. Nadal mógł odczuwać emocje, może nie tak mocne, lecz takie wielkie szczęście z odkrycia ważniejszego od wszystkiego, co znaleziono do tej pory. Puścił dalej. – Wszystko idzie zgodnie z planem. Ekspedycja zakończy się za godzinę, gdy sprawdzę co znajduje się pod miastem, ale STC wyruszy za piętnaście minut ciężkim krążownikiem klasy Egzorcysta. Przybędzie do Marsa za jakieś trzy miesiące, ale wiedza, którą przyniesie będzie mogła stać się najdoskonalszą w całym Imperium. Przekaż tą informację dalej w świat i wciąż monitoruj wszystko co widzisz.
Serwoczaszka spełniła rozkaz, dzięki temu Arcymagos mógł oglądać tą wiadomość. Przepłynęła dalej nad członkiem Adeptus Mechanicus w stronę wejścia, za którym pojawiło się ciemne pomieszczenie. Nie istniało w nim światło. Jasnozielone poświata zatrzymywała się na drzwiach i dalej nie wychodziła. Nagle zajaśniała mocna latarka ze specjalnego ramienia w egzoszkielecie kapłana.
Serwoczaszka zarejestrowała dziwne zawirowanie przestrzeni, które pochłaniało termiczne ciepło w środku wielkiej sali. Zaraz kamera zmieniła swój kierunek i szła za białym światłem reflektora po całym pomieszczaniu. Wyglądało jak ogromna kaplica wybudowana na część jakiegoś bóstwa. Okrągłe i gładkie ściany były wysokie na dwadzieścia metrów i zakończone sufitem w kształcie kopuły, która miała na samym środku dziurę. Światło miało zbyt słabą moc, by przebić się wyżej. Nie wiadome było, co znajduje się w środku stropu.
Zaraz jednak światło zeszło w dół sali. Powiększyło rozproszenie, lecz zmniejszyło siłę. Dzięki temu serwoczaszka zarejestrowała przerażająco ciekawy widok. Wielka na siedem metrów kula kręciła się parę centymetrów nad podłogą. Jej wygląd zaskoczył samego kapłana, który wciągnął niespodziewanie powietrze przez nozdrza wzbudzając w wokabulatorze dziwne szumy. Czujniki w latającej maszynie zaczęły badać kulę. Miała bardzo duży odczyt uwalnianej energii, która pochłaniała okoliczne światło. Jednak termiczna kamera nie potrafiła odnaleźć obiektu. Uznawała go za zimny kawałek świata.
– Czarna dziura pod powierzchnią planety – pomyślał Arkadian. – To robi się coraz bardziej ciekawsze. Do końca materiału pozostało trzy minuty, zobaczmy.
Dalsza część filmu ukazywała serwoczaszkę, która latała nad badaną wszystkimi czujnikami kulę. Nawet takimi, które już nie istniały w technologii Adeptus Mechanicus od ponad jedenastu tysiącleci. Te wydarzenia musiały być bardzo, ale to bardzo dawne. Dlatego właśnie Veratis dostał rozkaz od samego Generalnego Wykonawcy Corbina Lorge'a o trzymaniu misji w tajemnicy. Wykryte stężenia energii i moc materiału, z którego to coś zbudowano, nakierowały myśli Arkadiana. Tylko jedne istoty mogły coś takiego posiadać.
– C'tan – stwierdził cicho Arcymagos i zajęczał, gdy zobaczył w swoim umyśle ostatnie minuty filmu. Kula zaczęła bardzo szybko wirować i przelewać się w różne strony zmieniając swoją konsystencje w środku, lecz nie wychodząc poza okrąg. Był to żywy metal, tajemniczy budulec Nekronów – zniewolonej, pradawnej rasy zamienionej w roboty przez Bogów Gwiazd. Jednak C'tan zostali wybici przez swoje sługi sześćdziesiąt milionów lat temu. – To niemożliwe, by jakikolwiek z nich przetrwał! – krzyknął Arkadian i zaczął spowalniać nagranie. Wysłał swoje informacje do komputera i pozwolił mu stworzyć hologram całego wydarzenia. Otworzył oczy i patrzył na film przed sobą. Specjalnie wbudowane w podłogę i ściany urządzenia rzucały trójwymiarowy obraz dokładnie na przestrzeń przed kapłanem, który patrzył jak kula zaczyna się powoli kręcić i otwierać. Nagranie zostało spowolnione stukrotnie. Jedna ze stron rozwierała się ukazując... Oko. Czerwona tęczówka miała dziwny środkowy okrąg i doskonale równo ułożone trzy łezki na jego obręczy. Niczego to nie przypominało Veratisowi, ale oglądał dalej. C'tan obejrzał szybko najpierw całą przestrzeń. Zwykły ludzki organ by tego nie zarejestrował, lecz widać było, że ten stwór widzi wszystko. Serwoczaszka nagle spostrzegła dziwne zielone światło naokoło ścian sali, które wyszło właśnie z dziury w stropie. Przemknęło po podłodze i dopłynęło do oka, które nagle opadło ma ziemię. Energia przeszła po nim i wpływała. Po prostu łączyła się z C'tanem. – Niemożliwe, to po prostu niemożliwe – mówił bardzo zaniepokojonym głosem Arkadian. – Jeśli mam do czynienia z taką siłą to jedynym mądrym posunięciem będzie wezwanie tych, którzy mogą znać to potworne monstrum: Straż Śmierci.
Specjalnie wyszkoleni Kosmiczni Marines z wielu zakonów, którzy służą Ordo Xenos. Walczą z potwornościami galaktyki i chronią ważne ośrodki na jej obrzeżach.
Arcymagos już wybrał łącze do Astropatów na mostku, by im kazać wysłać wiadomość, lecz najpierw dokończy film. Patrzył dalej jak oko nagle zatrzymało się patrząc w dziurę, ale energia nadal płynęła do niego nieprzerwanym strumieniem przez jakieś trzydzieści sekund. Kapłan maszyny stojący nieruchomo tam po prostu musiał być zaszokowany albo C'tan złapał go swoją złowrogą mocą. Gdy energia skończyła przepływać, oko zmieniło swój kierunek patrzenia. Obróciło się w stronę serwoczaszki, która szybko przeleciała w bok. Bóg Gwiazd nie zwrócił na to uwagi, gdyż tęczówka zmieniła niespodziewanie swój kształt, którego film już nie zarejestrował, bo wystrzelono z niej skoncentrowany promień zielonej energii w jedną ze ścian, która zaraz rozwarła się tworząc coś na kształt wyjścia, a dokładniej okręgu mającego szerokość sześciu metrów. Zza niej widać było budynki i wiele różnych fabryk planety, której klimat był bardzo pustynny. Przypominał Marsa.
Promień wyleciał w przestrzeń, nieprzerwanie ciągnąc się w dal, ale zaraz uderzył kończąc swój bieg, a oko zamknęło się samoistnie, gdy nagle znajdujący się w sali kapłan maszyny zakasłał i otrzymał wiadomość, którą serwoczaszka również zarejestrowała.
– Tu kapitan "Nowego początku" – rozległ się lekko zaszumiony głos człowieka. Musiał należeć do dowódcy tego ciężkiego krążownika klasy Egzekutor. – Nasz statek spada. Niech Omnissiah ma nas w opiece. Postaramy się uchronić STC. Niech Imperator nam błogosławi... – Tu komunikat zakończył się razem z całym filmem.

– Wysłaliście prośbę o pomoc do Straży Śmierci? – zapytał Arkadian siedząc na swoim tronie i patrząc na unoszącą się przed nim twarz jednego z Astropatów. Człowiek nie miał na głowie żadnych włosów, a jego oczy przypominały studnię. Skóra była bardzo pomarszczona i usiana ciemnymi plamami. Musiał mieć podeszły wiek.
– Tak Arcymagosie – odpowiedział psionik marszcząc lekko brwi, których nie miał. – Jednak zanim ta wiadomość dotrze, minie przynajmniej jeden terrański dzień. Nie lepiej wysłać prośbę do Widm Śmierci? Oni się znają na obcych w tych krańcach galaktyki.
– Misja musi pozostać w tajemnicy. Tylko Straż Śmierci nam to zapewni.
– Dobrze dowódco, jak sobie życzycie – stwierdził astropata kiwając głową.
– Dziękuję – powiedział Veratis machając ręką na znak zakończenia rozmowy.

– Arcymagosie, – oznajmił Kardis wchodząc do pokoju kapłana maszyny – mogę zając chwilę? – Arkadian otworzył oczy. Właśnie rozmyślał nad tym co musi zrobić, by odnaleźć pradawny STC. – Straż Śmierci odpowiedziała na naszą prośbę. Wysyła jeden krążownik z pełną kompanią i czeka z dwoma innymi, gdyby zaszła taka potrzeba.
– Doskonale – odparł lekko zaspanym głosem Veratis.
– Na dodatek za dwie godziny wyjdziemy z Osnowy i znajdziemy się dwa kilometry od naszego celu.
– Rozumiem, przygotuj ludzi i powiedz im, że to co mogą spotkać może wydawać im się mało niebezpieczne, ale niech się nie zawahają – rozkazał już pewniejszym głosem.
– Tak jest – odkrzyknął Mistrz Skiratii i wyszedł z pomieszczenia.
Arkadian zamyślił się i ponownie nawiązał łączność z mostkiem. W czasie odpoczynku połączył się z mózgiem statku i wyciągnął wiedzę na temat Widm Śmierci.
– Wyślijcie prośbę do Widm Śmierci o to, by przynajmniej dwie ich kompanie, pełne i gotowe, czekały na nasze zaproszenie. Ich wiedza może się przydać.

Rozdział II

Arka "Nowe Odkrycie” wyłoniła się ze Spaczni wraz z dwoma krążownikami bez żadnych problemów. Tak jak zakładał regulamin, nikogo w przestrzeni nie było, a wyjście obyło się bezstratnie. W okrętach nie powstały żadne wyłomy, a struktura poszycie nadal powstrzymywała zimny kosmos oraz wyciek tlenu. Ani jeden pilot nie popełnił błędu i nie wpadł na granice bramy. Zapowiadało się bardzo spokojnie i prawidłowo.
Arkadian stał na motku swojego statku i patrzył na planetę. Z daleka wyglądała jak pomarańczowa, obracająca się w prawo kula, a wokół niej orbitowała mała kropka oznaczająca stację kosmiczną.
– Czy czujniki wykrywają jakąkolwiek aktywność? – spytał Veratis nie patrząc na członków załogi. Wyczuwał coś dziwnego na tej planecie. Nie miał przypiętego do kręgosłupa kabla łączącego go z mózgiem statku. Chciał mieć wolne własne neurony.
– Nie Arcymagosie – odpowiedział jeden z kapłanów. – Wszystko jest w normie. W okolicy planety nie widać żadnych śladów bytności czegokolwiek. Żadnych zjonizowanych gazów lub niezidentyfikowanych obiektów. Tablice Auger czekają w gotowości. Jak znajdziemy się dwadzieścia kilometrów od orbity bez problemu przeskanujemy obszar.
– To dobrze – stwierdził z lekką radością Arkadian. – Rozpoczynam operację: Przechwycenie.
Arka nagle zaczęła lekko drżeć i za chwilę pomknęła do przodu. Silniki plazmowe zaczęły swoją pracę. Za jakieś pięć minut powinni znaleźć się na tyle blisko, by móc skanować obszary planety. To dobrze.
– Dowódco – oznajmił jeden z członków zajmujących się komunikacją. – Krążowniki czekają na pański rozkaz. Mogą przybyć pierwsze i sprawdzić okolice?
– Nie zezwalam, niech lecą za nami – rozkazał Veratis, a kapłan natychmiast przekazał wiadomość. – Jednak niech przygotują eskadry myśliwców. Nie wiem co możemy tam spotkać za obrzydliwe monstra. Przekaż też, żeby przygotowali ponad czterystu ludzi. Będę potrzebował oddziału zabezpieczającego tą stację kosmiczną.
Gdy podwładny rozmawiał z kapitanami okrętów klasy Mars, Arkadian starał się zrozumieć co się tutaj dzieje. Nie spotkali żadnych wrogów. A jak tam znajduje się C’tan to już powinni być atakowani. Nie podobało mu się to. Nie chciał uwierzyć w to, że wróg zniknął bez żadnego śladu. To nie miało najmniejszego sensu.
W czasie rozmyśleń Arcymagosa statkiem zatrzęsło i rozdzwoniły się głośne alarmy informujące o czymś ważny.
– Co się dzieje? – zagrzmiał Veratis z balkonu i usiadła na tronie dowodzenia. Kable na rozkaz jego krótkiej myśli wbiły się w kręgosłup i połączyły z mózgiem okrętu. Doszły do niego wszelkie informacje i komunikaty od eskorty. Za chwilę wiedział wszystko. – Natychmiast rozpocząć rozruszanie generatorów do stopnia osiemdziesięciu procent. Osiem baterii dział i dwa działa laserowe niech ostrzelają wrogą jednostkę. Natychmiast!
Wykonano jego polecenia. Tak jak zakładał. Mózg okrętu również w tym pomógł. Armaty wystrzeliły w stronę orbitującego okrętu bojowego klasy Imperator, który właśnie starał się ich namierzyć i zniszczyć arkę swoimi bateriami. Właśnie dlatego Arkadian szybko podłączył się kablami. Nie mógł się zdać na swoje odruchy i mowę. Zbyt długo by zwlekał i jego statek nie wiadomo, czy by przetrwał. Zaraz znajdujące się z przodu wrogiego okrętu lance laserowe załadowały moc i oczekiwały na to, by zniszczyć przeciwnika.
– Załadować działo Nova! – krzyknął Veratis i zamknął oczy. Oddał się całkowicie okrętowi. Teraz on nim kierował. Mózg statku odszedł na bok, by zrobić miejsce jaźni Arcymagosa, który już miał plan. Jego okręt właśnie w tej chwili zaczął przyspieszać i zmieniać swoje ustawienie względem statku bojowego klasy Imperator. Główne działo znajdowało się na rufie i nie mogło być przekręcane, dlatego Arkadian robił ten manewr. Dziesięć sekund i mogą zrobić z przeciwnika sito.
Poczuł wszystkim nerwami jak pociski z dziesięciu baterii uderzyły w tarczę próżniową. Wytrzymała tą salwę, lecz możliwe było, że z wrogiego okrętu polecą w ich strony torpedy, a wtedy osłony nie pomogą w żaden sposób. Jednak Arka klasy Mechanicus nie jest zwykłym statkiem wojennym.
Druga salwa trafiła w tarcze. Pięćdziesiąt procent mocy pola, a jeszcze przeciwnik nie użył dział laserowych. Mieli jeszcze szanse. Zostały trzy sekundy, dwie, jedna...
– Wystrzelić! – krzyknął na cały głos Arkadian i otworzył oczy. W pół sekundy później okręt bojowy klasy Imperator przestał być zagrożeniem. Pocisk, którym go trafili, nie należał do zwykłych, tak samo jak to działo. Wystrzeliwało go z prędkością dochodzącą do światła, a amunicją była specjalna plazmowa głowica. Przebiła się przez pancerz i pola bez problemu trafiając w reaktor plazmowy. Dlatego właśnie statek wybuchł. – Doskonała robota kapłani. Wyślijcie rozkaz do krążowników. Niech opanują tą stację bojową. My zajmiemy się zabezpieczeniem "Nowego początku".

Po zrobieniu skanów planety i dowiedzeniu się, że nie ma na niej żadnego życia, wysłano ekspedycję. Dwie kompanie Skitarii wyruszyły wraz z oddziałem kapłanów maszyny mających na czele Arcymagosa.
Arkadian właśnie schodził z rampy transportowca i rozglądał się na boki badając wszystko swoimi czujnikami. Starał się odnaleźć wszystkie urządzenia w okolicy i zebrać od nich dane. Nie dowiedział się zbyt pożytecznych rzeczy. Jedynie jakieś rejestry o błędach.
Ze skanów odkryto, że planeta należy do tych bardzo mało żyznych. Była to pustynia z jednym duży miastem Adeptus Mechanicus, które znajdowało się w ruinie, i całkowitym brakiem jakichkolwiek żyjących stworzeń. To dokładnie pokazało, że muszą tutaj żyć Nekroni lub C'tan.
– Tylko jeśli tak, to kto w nas strzelał? – zachodził w głowę Veratis rozglądając się po zgliszczach niegdyś wspaniałego miasta-iglicy. Teraz widniały tutaj tylko małe murki i parę rozklekotanych fundamentów wielkich budynków. – To co tutaj się stało musiało być bardzo okropne, a ten kto to zrobił musiał być potężny. Statek mógł opanować jakiś Nekron, ale ten obszar musiał paść pod wielką siłą. Jeśli ten kapłan, którego widział na filmie został opanowany i zatrzymany w miejscu, to ten C'tan był bardzo, ale to bardzo niebezpieczny. Wtedy cała wina o ten atak spada na Boga Gwiazd, lecz... Kto zabił całą załogę okrętu bojowego? Nie został przecież wcześniej w żaden sposób naruszony.
– Arcymagosie! – wykrzyknął Mistrz Skitarii Kardis. – Moja dwie kompanie zabezpieczyły cały perymetr. Krążownik klasy Egzekutor nie ma żadnych żyjących ludzi na pokładzie, a jego poszycie jest zniszczone i postrzępione. Nie wiem, czy ktokolwiek lub cokolwiek mogło przetrwać po takim ciosie i upadku.
– To ja będę decydował, co jest możliwe – rozkazał Arkadian machając dłonią, by kapłani ruszyli za nim. – Zbierz jakiś osiemdziesięciu ludzi i każ zesłać więcej wojsk na planetę. Chcę byście przeczesali całe miasto. Rozumiesz, całe. I kiedy zbierzesz ludzi wyrusz za mną do "Nowego początku".
– Tak jest! – odpowiedział Kardis i odmaszerował w stroję członka zajmującego się komunikacją.
Veratis ruszył szybko w stronę znajdującego się niedaleko transportowca gąsienicowego i wyruszył ze swoim małym oddziałem w kierunku zniszczonego okrętu. Nie spodziewał się tego co zobaczył. Tego "czegoś" nie można było nazwać krążownikiem. To była mała, okrągława bryła adamantium z bocznymi dziurami prowadzącymi do najgłębszych części statku. A tam chciał się wybrać Arcymagos. Wszedł do cuchnącej starością i gorącymi smarami przestrzeni. To już nie wyglądało na kadłub, ale jak jakieś postrzępione blachy metalu. Mistrz Skitarii miał rację. Były małe szanse, żeby STC mogło przetrwać, lecz nie tracił nadziei. Wchodził coraz głębiej ze swoimi kapłanami. Porozumiewali się wszyscy krótkimi i binarnymi wiadomościami nieprzerwanie wypływającymi z ich mózgów, dlatego nie mówili nic. Byli coraz bliżej sejfu. Tak, wiedzieli że coś takiego tutaj jest. Na jego arce znajduje się podobna i też bardzo gruba bryła czystego i pancernego adamantium.
Już widział zarys wejścia, gdy otrzymał komunikat od Kardisa:
– Nikogo nie ma w całym mieście. Dosłownie nikogo. Przeczesaliśmy nawet podziemia i znaleźliśmy dziwną salę z kopułą, lecz nikogo tam nie było i nic tam się nie znajdowało.

Arkadian zaklął i dobiegł do sejfu. Położył dłoń na powyginaną w różne strony blachę i zamknął oczy. Połączył się z maszynerią specjalnie wczepionym w mózg implantem. Dzięki temu mógł porozumieć się natychmiastowo ze wszystkimi maszynami w okolicy należącymi do Imperium. Wiedział już wszystko. Rozkazał: Otwórz się! Sejf posłusznie zrobił to co mu kazano. Jedynie Arcymagos mógł to zrobić, bo jego czip miał o wiele więcej wiedzy i możliwości od zwykłego kapłana. Patrzył z radością na to co zobaczył, gdy pancerne drzwi się uchyliły. Czarne i dziesięciocentymetrowe urządzenie nie wyglądało bogato i wspaniale, bo nie miało takie być. To właśnie był Standardowy Szablon Konstrukcyjny. Wyciągnął rękę i przybliżył do swojej twarzy piękną rzecz. Z jego oczu popłynęły łzy. Dwanaście tysiącleci zajmowali się szukaniem tego reliktu, artefaktu, cudu. A teraz on ma go w swoich dłoniach. Nagle usłyszał dziwnych dźwięk. Jakby cała komunikacja na planecie zniknęła. Zdziwił się, ale poczuł zaraz jeszcze coś bardziej zaskakującego. Mała wibracja przeszła po całym kadłubie. Zrozumiał o co chodzi. Sejf był zabezpieczony i to wielokrotnie. Po wyciągnięciu STC natychmiast wysyłał gdzieś wiadomość. Tylko w jaki sposób? Tego Arcymagos chciałby się dowiedzieć, lecz zaraz usłyszał głośny świst i wybuch oraz kanonadę dział i karabinów. Schował cud do sejfu i zamknął go. Wybiegł z kapłanami jak najszybciej potrafił i stanął jak wryty widząc, co sie tutaj wydarzyło. Jego wojska nie istniały. Cała brygada Skitarii nie żyła. Po prostu zanihilowała się. W oddali zobaczył wysokie na wiele kilometrów dymy i nieprzerwane, miarowe wybuchy. To składy amunicji i... generatorów. To oznaczało tylko jedno. Zostali sami na tej obrzydliwej planecie, gdzie znajduje się artefakt Adeptus Mechanicus.

środa, 22 maja 2013

Adeptus Astartes – Zwykła misja

Od autora: Ten tekst powstał, gdy obejrzałem całą grę Space Marines. Jest w niej widocznych wiele rozejść pomiędzy ogólnym kanonem, a siłą Kosmicznego Marines. Wiele widać tam niedopowiedzeń i mało wyjaśnień. Mam nadzieję, że mój twór przybliży Was do tego wspaniałego uniwersum, które ma wiele różnych błędów... Jednak nie o nie tutaj chodzi, przecież Imperator jest jeden i to On nami rządzi. Czytajcie z  imieniem Imperatora na ustach i w głowie oraz sercu. For the Emperor!

Kosmiczni Marines, Synowie Imperatora, Anioły Śmierci – tak ich nazywano. Ludzie we wspaniałych zbrojach, jak pradawni rycerze z dawnych wieków. Etos, który im przyświeca nazywa się Codex Astartes. Zapisane w nim zasady mają nauczyć i tworzyć najdoskonalszych wojowników, jakich ten świat jeszcze nie znał. Wytrzymali fizycznie i psychicznie, potrafiący pokonać każde zło nie z tego świata. Cztery Potęgi wyciągają obmierzłe ręce do ludzkości, po ludzkie dusze.
Czy ci wspaniali wojownicy rozmyślają o tym? Nie! Oni po prostu niszczą wszystkich, próbujących tego dokonać! Dlatego wykonują to, czemu nikt nie podoła. Są Synami Imperatora, Boga władającego ludźmi.
To zwykła misja Kosmicznych Marines. Zniszczenie wrogów Imperatora to ich główne zadanie i tylko ono ma dla nich jakiekolwiek znaczenie. Reszta, ochrona Imperium i jego społeczeństwa, ma mniejszą wartość. Nic nie jest ponad Imperatora! „Imperatorze chroń nas ode złego”.
Brat-kapitan Ixion, Kosmiczny Marine z Siódmej Kompanii Ultramarines, przechodził właśnie przez automatyczne grube, czarne drzwi prowadzące na mostek jego okrętu, „Gniewu Ultramaru”. Krążownik uderzeniowy przewoził Anioły Śmierci i obsługę statku, dowodzącą podczas lotu oraz przygotowującą wojowników do bitwy.
– Bracie-kronikarzu, czyż Astropaci nadal otrzymują sygnał z prośbą o pomoc? – zapytał Ixion, spoglądając na wielkiego wojownika, stojącego obok. Miał na sobie, podobnie jak kapitan, zbroję mocy. Grube płyty ceramitu połączone z adamantanem mogły wytrzymać wiele potężnych uderzeń, mogących zniszczyć zwykły czołg, dlatego właśnie Kosmiczni Marines byli oddziałami elitarnymi. Jedyną różnicą pancerzy, tych dwóch Synów Imperatora, był rodzaj ochrony głowy. Kapitan miał przyczepiony fioletowy hełm do pasa, a kronikarz, zamiast niego, posiadał kołnierz wytwarzający pole ochronne, chroniące także przed psioniczymi atakami wroga. Bronią, jaką posiadali, były miecze energetyczne schowane w pochwach. Psionik na dodatek trzymał w dłoni kostur mocy, pomagający w używaniu tajemniczych mocy Osnowy.
– Tak bracie-kapitanie – odpowiedział spokojnym głosem Barus Lakiew, kronikarz Siódmej Kompanii. Miał ciągle zamknięte oczy. – Nie dostałem od nich innej wiadomości.
Lecieli w Spaczni, dlatego iluminatory okrętu pokazywały purpurową przestrzeń dookoła. Niektórzy nie potrafili na nią patrzeć i wariowali, lecz nie Kosmiczni Marines. Dla nich nie było rzeczy niemożliwych.
Niedaleko chodził, od burty do burty, konsyliarz Aleksiej. Tak nakazał się zwać i nikt nie próbował tego zmieniać. Wiadomo było, że z każdego bólu fizycznego ten Kosmiczny Marine może cię wyleczyć. Ixion wielokrotnie bywał u niego, lecząc rany odniesione w bitwach. Każdy Marine z tej kompanii wiedział również o tym, że z bólem psychicznym należy zwracać się do Barusa Lakiewa, który swoim spokojem potrafił rozwiązać każdy problem. Na mostku brakowało jeszcze jednego dowódcy, kapelana Konrada Nieposkromionego. Tylko on potrafił utrzymać hart ducha i wiarę w Imperatora, tak ściśle, w ponad setce braci bojowych. To właśnie oni przewodzili tej części zakonu, dziesiątce oddziałów Taktycznych Marines. Wojownicy ci, bardzo wszechstronni, potrafili używać nie tylko boltera, ale również miecza łańcuchowego czy rakietnicy. Umieli dostosować się do każdej napotkanej sytuacji. Brat kapitan był z nich dumny od wielu lat.
Wybierali się właśnie na jedną z planet Segmentum Ultima – Boras Minor, którą podobno zaatakowało Łaaa! Orków, istoty tak bezwzględne i wszędzie się panoszące. Wyplenienie tej zarazy stało się olbrzymią trudnością. Jedyną możliwością było niszczenie ich zgrupowań zanim zmienią się w siłę, mogącą zagrozić całemu sektorowi. Dostali niedawno wiadomość, godzinę temu, i dlatego lecieli przez Osnowę, by dotrzeć na czas i zniszczyć wrogów Imperatora. Jednakże wyruszali tam tylko z jednego prostego powodu – byli najbliżej. Tak naprawdę ich kompania była częścią rezerwową korpusu. Nie powinni się mieszać do zwykłych bitew bez wsparcia.
– Bracie Aleksieju, czyż kapelan nie zaszczyci nas obecnością na zebraniu przed bitwą? – zapytał Ixion, spoglądając z lekkim zdziwieniem na konsyliarza, który miał na sobie zbroję podobną do innych, ale jedyną różnicę stanowił kolor. Zbroja była biała. Prawy naramiennik ukazywał godło zakonu, wyróżniające się błękitem, a lewy czerwoną helisę, określającą działalność tego Kosmicznego Marine. Dodatkowym wyróżnikiem był specjalny przyrząd, znajdujący się na prawym karwaszu: Narthecium. Urządzenie to dzieliło się na dwie części: reduktor do wyciągania genoziaren z poległych Marines i Carnifex – tłok wykorzystywany do eutanazji na zbyt rannych wojownikach. Praca konsyliarza nie należała do najłatwiejszych i najprzyjemniejszych.
– Może tak, ale nie jestem pewien. Jak ostatnim razem z nim rozmawiałem o przybyciu, to tłumaczył mi, że utrzymuje wiarę w naszych braciach swoimi kazaniami. Najprawdopodobniej nasze oddziały są właśnie na jednej z modlitw w kaplicy.
– Mam taką nadzieję – stwierdził Ixion i podszedł do kronikarza. Szturchnął go lekko ramieniem. Psionik otworzył lewe oko. – Bracie, najpewniej rozmyślasz nad strategią? – Barus kiwnął głową. – Mam pytanie, czy brat Tardiusz ma z nami wyruszyć? Obudził się niedawno, parędziesiąt minut temu.
– Powinien, jeśli chcemy utrzymać linię – odpowiedział enigmatycznie Lakiew. Robił to bardzo często, kiedy zaglądał w psioniczne odmęty świata. – Wyruszyć musisz również ty, bracie-kapitanie. Inaczej cała kompania przepadnie.
– Dziękuję za twe miłe słowa – odparł Ixion i wyszedł. Zostawił na mostku dwójkę dowódców, próbujących stworzyć plan w swoich głowach.

Tak jak zakładał, odnalazł kapelana w kaplicy razem z setką braci bojowych, klęczących i modlących się do Imperatora, proszących o Jego opatrzność. Przewodzący modłom trzymał w górze, nad czarną mównicą, swój Arcanum Crozius. Był to specjalny przedmiot kultu Imperatora, który wyglądał jak adamantowy buzdygan z głownią, przypominającą dwugłowego orła Imperium. Dzięki polu energetycznemu kapelan mógł go zmienić w zabójczy oręż, mogący przebić nawet potężne zbroje Kosmicznych Marines. Dlatego właśnie kapelani byli uznawani przez zakon za bardzo przydatnych wojowników na placu boju. Oczywiście liczyły się też ich chwalebne okrzyki na cześć zakonu i Imperatora, zagrzewające wszystkich braci do jeszcze większego wysiłku, by jak najszybciej zniszczyć wrogów.
– Chwalcie Imperatora, gdyż Jego siła jest wszechwieczna! – krzyknął kapelan Lokiw, nieprzerwanie patrząc w swoją broń. – Pamiętajcie, że każdy czyn dla Jego chwały jest wszechwieczny! Każdy człowiek działający dla Niego jest wszechwieczny!
– Chwała Imperatorowi – odpowiedziała na zawołania setka braci bojowych.
Kapitan stał przy drzwiach i czekał na zakończenie modlitwy.
– Wszystko czyniliście i czynić będziecie dla Jego chwały oraz ukazania Jego Wszechwiecznej Potęgi! Pamiętajcie o tym w czasie bitwy!
– Ta pamięć pozostanie w nas na zawsze! – skończyli Kosmiczni Marines, powstając z klęczek. Wszyscy odziani byli w zbroje mocy, tak samo jak ich duchowy przewodnik. Wyróżniał go kolor pancerza i hełmu. Przyłbica w kształcie białej czaszki i czarny odcień zbroi doskonale odznaczały go tłumie niebieskich braci bojowych.
– Bracie Lokiw – oznajmił Ixion, kiedy wszyscy wyszli oprócz kapelana, który stanął przed kapitanem. – Mam nadzieję, że nasze oddziały są gotowe do walki?
– Oczywiście bracie-kapitanie – odparł najspokojniej jak można wojownik, wyciągając przed sobą broń. – Imperator da im siłę. Nie bójcie się o tę bitwę kapitanie. Nikt nas nie powstrzyma w czasie ataku.
– Doskonale – stwierdził, odwracając się Ixion. Musiał iść na mostek. Czuł, że nie wszystko idzie po jego myśli.

Barus Lakiew stał właśnie odwrócony placami do wejścia, gdy wpadł przez nie kapitan. Wyczuł jego obecność. W Osnowie większość istota miała odzwierciedlenie w kształcie jakiegoś punktu osobowości. Ixion podszedł do kronikarza, a ten odwrócił się szybko do niego, trzymając w dłoni kostur.
– Mam nadzieję, że kapelan się odnalazł? – zapytał Barus.
– Odnalazłem go z braćmi, ale mam pytanie – odpowiedział kapitan. – Czy nie czujesz czegoś dziwnego?
– Nie, nic nie czuję – odparł kronikarz i odwrócił się pośpiesznie.
Wyszli z Osnowy i wpadli na pobojowisko. Wszędzie fruwały ciała zabitych imperialnych żołnierzach i zniszczone statki. Ciekawe, nie było widać śladu innych jednostek. Jakby coś uderzyło we wszystkie okręty i je zniszczyło, zmiażdżyło, spowodowało wybuch głównych generatorów i zbrojowni. Wyglądało to na sabotaż, zniszczenie przez jakiś potężny pancernik lub parę niszczycieli. Niemożliwe, by spowodowali ten pogrom Orkowie. A może...
– Astropaci, macie jakiekolwiek wieści z miasta? – zapytał kapitan, odwracając się do dziesięciu ludzi w purpurowych szatach siedzących w kółku.
– Nadal jedynie sygnał o pomoc bez żadnych innych wieści – odpowiedział mu jeden z nich, najstarszy. – Staram się odnaleźć jakiegoś astropatę na planecie, ale nie wyczuwam żadnego.
– To może być pułapka – stwierdził cicho Ixion. – Musimy jednak sprawdzić, co tam się dzieje… Pilocie – zwrócił się do jednego z siedzących przy konsolecie członków załogi. Był on serwitorem podłączonym kablami do statku i całego bioniczno-mechanicznego mózgu. Mógł dzięki temu wiedzieć o wszystkich jego problemach i w sekundy przetworzyć informacje. – Musicie nas przeprowadzić przez ten rój szczątków.
– Rozumiem – oznajmił spokojnym głosem półczłowiek-półrobot. – Nakierowuję statek na wybraną i najbezpieczniejszą trajektorię do atmosfery.
– Bardzo dobrze – odparł kapitan, kiwając ręką do kronikarza, by ten za nim poszedł. Wyszli i skierowali się do zbrojowni. – Musimy szybko zebrać wszystkich i przygotować do bitwy. Nie jestem pewien, ale wydaje się, że od razu wpadniemy we wrzącą zawieruchę.
– Niedobrze – orzekł kronikarz, stukając swoim kosturem mocy o pokład z adamantanu. – Nigdy bym nie sądził, że Chaos działa z Orkami, a już na pewno nie w taki sposób, by zniszczyć całą armadę statków. Jednak to niemożliwe, żeby Orkowie sami tego dokonali.
– Niektóre okręty zostały zmiażdżone – dodał Ixion, idąc obok psionika. – Nie przypuszczam, żeby okręty Chaosu mogły coś staranować... A może to Orkowie, ale w spółce z heretykami?
– Zgadzam się – potwierdził Barus. – Moim zdaniem żaden Ork nie poszedłby na tak idiotyczny układ z Chaosem. Musimy zebrać braci i sprawdzić całą planetę.
– Racja – kapitan wyciągnął komunikator, łącząc się z mostkiem. – Sprawdzić skanerami całą planetę. Chcę wiedzieć wszystko, co można, o poczynaniach i ruchach wroga oraz o najdziwniejszych odczytach i zniszczonych miejscach. Przesłać wiadomość do braci, by stawili się w zbrojowni. Rozumiemy się?
– Oczywiście, panie – odpowiedział serwitor.
Zbrojownia, jak wiedzieli wszyscy Kosmiczni Marines, była dostępna jedynie członkom zakonu – braciom bojowym i serwitorom specjalnym. W niej znajdował się sprzęt każdego z wojowników. Niektóre przedmioty należały do artefaktów bojowych i korzystali z nich jedynie weterani.
Pierwsi dotarli do niej kapitan z kronikarzem. Znajdowali się tam tylko serwitorzy, czyszczący dodatkowy rynsztunek bojowy, który musiał być gotowy do natychmiastowego użycia. Z uzbrojeniem podstawowym Marines rozstawali się tylko wtedy, kiedy uległ zepsuciu lub nie działał poprawnie. Sami go czyścili i dbali o niego. Wszystko musiało być doskonałe, tak jak oni sami. Byli zakonnikami, dlatego dzień, który nie należał do bitew, przeznaczali na modlitwę i doskonalenie samych siebie, by stać się najwspanialszym przedłużeniem woli Imperatora.
– Bracie-kapitanie, bracie-kronikarzu – mówili i kiwali głowami wszyscy, wchodzący do zbrojowni, bracia bojowi. Setka wojowników bez najmniejszych kłopotów zmieściła się w olbrzymim pomieszczeniu, wypełnionym po bokach półkami z rynsztunkiem. Marines zebrali się w dziesięcioszeregu, ustawieni oddziałami w kolumnach z sierżantem na czele i krzyknęli: – Czekamy na rozkazy!
– Doskonale – odpowiedział kapitan, przechodząc od prawego do lewego rzędu i obchodząc naokoło wojowników. – Mam nadzieję, że wasza werwa pozostanie z wami do końca bitwy. Nie wiem, na razie, z czym dokładnie mamy do czynienia. Są tylko doniesienia o Łaaa! Orków na tej planecie. Mamy... Chcę byście ich zniszczyli. Rozumiemy się?!
– Tak, bracie-kapitanie! – odkrzyknęli zebrani Synowie Imperatora, a ich głos rozniósł się po całym statku.
– A więc dobrze. Każdy z was dostanie informacje o punkcie do walki. Możemy jednak natrafić na coś innego niż Orkowie. Musicie być gotowi i ostrożni. Możliwe, że są tam Kosmiczni Marines Chaosu. Pamiętajcie bracia o tym, że...
– Nie wiemy, co to strach! – wyskandowali natychmiast wojownicy. To była ich największa i najważniejsza sentencja – „Nie wiemy, co to strach, bo my nim jesteśmy”.
– Doskonale. Tego oczekiwałem. W czasie przygotowań dostaniecie resztę informacji – powiedział na koniec Ixion, wychodząc ze zbrojowni. Nie miał już w niej nic do zrobienia. Pancerz i broń podstawową nosił zawsze. Resztę wezmą jego żołnierze.
– Kapitanie, przesyłam informacje reszcie z grupy uderzeniowej – powiedział serwitor monitorujący pracę systemu łączności. – Planeta Boras Minor jest zwykłym światem. Nie ma na niej wielkich potworów, czy olbrzymich gór. Przypomina – wiadome było, że mówi te wiadomości czytając z pokładowej biblioteki – najdawniejszą Terrę wiele tysiącleci temu. Znajdują się na niej połacie lasów i duża ilość mórz z oceanami. Planeta ma jedynie jedno wielkie miasto dzielące się na dwie części. Boras – północ i Minor – południe. Oddziela je mur, dlatego nie można zdobyć miasta od razu, gdyż jest podzielone na dwoje. Na planecie stacjonują Planetarne Siły Obronne i Systemy Siły Obronnej, ale te drugie jak widzieliśmy zawiodły. Planeta nie jest zbytnio bogata naturalnie, lecz warunki życia dla kolonistów są bardzo przystępne. Koniec informacji o planecie – zakończył wywód serwitor.
Niektórzy z Kosmicznych Marines odetchnęli stojąc w thunderhawku wraz z czcigodnym drednotem Tardiuszem wyposażonym w sześciolufowe działko i szpony energetyczne w lewej ręce.
Drednoty były specjalnymi maszynami przechowującymi śmiertelnie rannych Marines, by mogli ponownie wysyłać ich w bój za Imperatora. Jedynymi osobami dostępującymi tego zaszczytu mogli być weterani lub chwalebni bohaterowie zakonu. Tych pojazdów nie było zbyt wiele i każdą ich stratę opłakiwano oraz starano się zapobiec we wszelki możliwy sposób. Zbudowanie potężnego ceraminito-adamantowego pancerza i sarkofagu zajmowało najczęściej parę wieków. Dlatego właśnie uważano tych potężnych wojowników za wspaniałych żołnierzy i wsparcie. Każdy czuł do nich szacunek z powodu wielu lat wojowania w imię Imperatora.
Jednak drednot nie wyglądał jak najwspanialsza maszyna Imperium – Tytan. Specjalny sarkofag mieścił się w prostokątnym pancerzu i miał małe okienko pozwalające widzieć prowadzącemu, który na zawsze zostawał przykuty do maszynerii, gdyż podtrzymywała życie śmiertelnie rannego bohatera, by walczył wciąż i wciąż. Z tyłu znajdował się silnik spalinowy ruszający całym pojazdem. Dzięki łączeniom nerwów z mózgiem maszyny kierowca mógł nią władać jak własnym ciałem. Odczuwać jej ból i również widzieć jej oczyma – czujnikami wbudowanymi w różne części. Po bokach były potężne ręce mogące być wymieniane na różnoraką broń, którą preferował bohater za życia.
– Kapitanie, mam dane, o które pan prosił – oznajmił po chwili ciszy serwitor do samego dowódcy, który szybko połączył również kronikarza znajdującego się też w transporterze wraz z dwoma taktycznymi oddziałami. Na jego specjalny rozkaz wzięli po dwie rakietnice i cztery, z sierżantem, miecze łańcuchowe do drużyny. Reszta zabrała to co uważała za stosowne. Taktyczny Marines byli przygotowani do walki ze wszelkim przeciwnikiem, chociaż preferowali broń dystansową o średniej długości ostrzału, taką jak boltery, karabiny plazmowe, termiczne, czy miotacze ognia. Tylko na życzenie kapitana, najlepsi w bliskiej walce, wzięli właśnie inny oręż. – Jak wykazały skany planety, znajduje się na niej jedynie jedno wielkie miasto z okolicznymi i rozsianymi wioskami, które już nie istnieją. Zostały spalone, najpewniej przez bandy Orków. Łaaa! zbliża się nieprzerwanie do głównej bramy miasta. Jak pewnie pan wie, na około miasta znajduje się fosa ze zwodzonymi mostami. Nie jestem pewien, w jaki sposób Orkowie chcą dostać się do miasta, którego mosty są podniesione. Nie mogłem się połączyć z komputerem na planecie. Nie jestem pewien czemu, lecz wszystkie komunikatory na planecie są zniszczone. Nawet Orkowie nie posiadają niczego takiego. Głucha cisza na wszystkich falach. Ze skanów wiem, – mówił monotonnie suche fakty – że Orkowie zatrzymali się dwadzieścia kilometrów od miasta w okolicznych górach. Gdyż miasto znajduje się w głębokiej dolinie. Możliwe, że dlatego nie działają komunikatory, chociaż w to wątpię. Nie wiem co dzieje się w mieście. Planetarne Siły Obronne mogą być zniszczone, a przynajmniej ich siła może być mocno nadszarpnięta.
– Dziękuję serwitorze – oznajmił kończąc połączenie kapitan. Nosił hełm, tak samo wszyscy jego wojownicy. Uznawał, że pokazywanie twarzy jest oznaką pychy, której nie może być w sercach Synów Imperatora. Połączył się z pilotami transportowca. – Dowieziecie nas do lotniska w mieście?
– Przepraszam bracie-kapitanie – odpowiedział sucho jeden z pilotów – Nad miastem zaszły duże chmury i nie jestem pewien, czy przelecimy bez szwanku przez nie albo musimy nadrobić wiele drogi naokoło. Miałem się połączyć z panem za chwilę.
– Wyprzedziłem zdarzenia – stwierdził uśmiechając się lekko Ixion – Zawsze Imperator kieruje naszymi czynami. Postarajcie się zeskanować te chmury i przelecieć w ich najmniej gęstym punkcie. Jeśli nie na lądowisku, to wylądujcie na głównej drodze. Tylko nie piętnaście kilometrów od murów, ale bliżej. Rozumiemy się?
– Oczywiście bracie-kapitanie, bez odbioru.

Lądowanie przeszło bez problemów. Gdy przelecieli chmury udało im się zakołować i szybko znaleźli doskonale gładki pas ziemi do wylądowania.
Thunderhawki nie potrzebowały lądowisk. Trzy silniki odrzutowe dwuprzepływowe służyły do przyspieszania, a dwa z nich zamontowano na dwóch skrzydłach, by korygowały kurs oraz ściszały lecącą jednostkę, to nie mogło się nimi sprowadzić transportowca na ziemię bez kół w podwoziu, dlatego wprowadzono dysze wylotowe w spodzie pojazdu. Tworzyły one specjalną i spowalniającą poduszkę powietrzną, która dawała również możliwość wykorzystania jej, jako silnika pomocniczego w lotach kosmicznych. Transportowiec miał na wyposażeniu działo bojowe i podwójne działa laserowe na krótszych skrzydłach, które znajdowały się nad tymi z silnikami dwuprzepływowymi dla poprawy sterowności w lotach atmosferycznych, oraz cztery podwójne ciężkie boltery.
Po wylądowaniu transportowiec poleciał po zbrojmistrza i wieżyczki tarantula na rozkaz kapitana. Musieli się tutaj okopać i wycofać się do miasta, lecz druga opcja na razie nie wchodziła w grę. Orkowie najprawdopodobniej już ruszyli, w jakiejś części, w to miejsce i zaatakują. Najprawdopodobniej bandą wyposażoną w szybkie, ale lekkie pojazdy. Jeśli nikt z nich nie wróci do Łaaa!, Orkowie połapią się, że coś się stało, dopiero, gdy Kosmiczni Marines już znajdą się w mieście.
– Bracia-sierżanci – zwrócił się do dwóch stojących niedaleko wojowników w czerwonych hełmach ze złotą czaszką na czole. Kolor hełmu właśnie oznaczał przynależność do wyższej rangi. – Mam nadzieję, że macie sześciu podopiecznych z mieczami? – Kiwnęli głową. – Doskonale. Bracie Warniuszu pójdziecie ze swoimi trzema wojownikami ze mną, a ty bracie Klaudiuszu ruszycie z bratem-kronikarzem. – Barus podszedł do nich i przysłuchiwał się rozmowie. – Rozdzielimy się na trzy oddziały. Reszta zostanie na tej drodze i zaczeka na brata-zbrojmistrza. On zajmie się obroną tego przyczółka. My rozdzielimy się i wyruszymy na boki. Schowamy się w dołach po obu stronach drogi i zaczekamy na pojazdy Orków. Najpewniej przejadą obok, a wtedy zaskoczymy ich z oddziałami na środku ulicy. Zamkniemy ich w ścisku i wytniemy. Nie jestem pewien, czy będą same pojazdy, dlatego właśnie was wezwałem. Nie jesteśmy jednostką głównie ofensywną, lecz tutaj przede wszystkim chodzi o obronę miasta. Gdy zatrzymamy Łaaa! będziemy mogli zniszczyć ich sami lub wezwać inną kompanię. Chociaż mam cichą nadzieję, że sobie poradzimy. Rozejść się.
Gdy sierżanci poszli do swoich oddziałów przekazać rozkazy, kronikarz odezwał się po raz pierwszy, od kiedy weszli do zbrojowni:
– Tardiusz musi utrzymać linię.
– Wiem – oznajmił kapitan. – Dlatego właśnie stanie na samym przedzie umocnień i zatrzyma szaloną jazdę Orków. Wtedy my zajmiemy się nimi.
– Rozumiem.
Zbrojmistrz przybył dziesięć minut później informując, że Orkowie wysłali właśnie swoje pojazdy. Prawdopodobnie znajdowały się tam transportowce z oddziałami naziemnymi. To trochę ułatwiało sprawę dla nich i chcieli to wykorzystać.
Kapitan i kronikarz ze swoimi oddziałami Alpha i Beta zajęli rowy, a na środku drogi powstał ceramiczno-adamantowy mur przywieziony przez zbrojmistrza, za którym skryli się Taktyczni Marines i działka tarantula – automatyczne stanowiska ogniowe wyposażone w dwa ciężkie boltery. Było takich pięć, w różnych odstępach muru. Tardiusz właśnie stał za tym pośrodku i celował ze swojego działa na środek ulicy. Czekał na ruch wroga. Czekał na przyjazd Orków i innych wrogów Imperatora. Miał zamiar ich zniszczyć. Wszystkich!
Orkowie przyjechali, tak jak było zaplanowane, za około dwadzieścia minut. Parędziesiąt pancerfur i bojowych wozów przybyło, i zatrzymało się czterysta metrów od muru. Czekało. To lekko zaskoczyło Kosmicznych Marines, ale zaraz wrogowie ruszyli do przodu na barykady. To był błąd. Tardiusz zaczął, jako pierwszy strzelać, a potem doszedł ostrzał z tarantuli. Sześć stanowisk zalało wrogów ogniem bolterowym. Dziesięć pierwszych pojazdów zniknęło za chwilę w dużych wybuchach. Reszta przeleciała po ich szczątkach i pomknęła dalej strzelając ze swoich karabinów. Tysiące pocisków uderzyło w potężny pancerz drednota i mur. Nie mogło się przebić, nie tak słabą siłą, lecz za późno na to wpadli. Kapitan z kronikarzem już wyskoczyli i zaatakowali od tyłu, a Kosmiczni Marines wstali zza muru i zaczęli ostrzał ze swoich rakietnic, bolterów, karabinów plazmowych. Lekkie pojazdy nie miały żadnych szans w tym ścisku. Pociski przebijały się przez lekką plastal. Zwykłe blach Orków nie mogły zatrzymać tego ostrzału. Za dwie minuty było po wszystkim. Sierżanci z dowódcami zajęli się starającymi się uciec na piechotę Orkami, a reszta z oddziałów wyszła zza umocnień i strzelała do pozostałych przeciwników. Tą bitwę wygrali bez żadnych strat. Tak jak opisywał Codex Astartes.
Kapitan zarządził odwrót do miasta. Wojownicy wyruszyli, a zbrojmistrz z serwitorami zajął się rozmontowywaniem przyczółka i przewożeniem go na krążownik thunderhawkiem.
– Mieście Boras! – krzyknął brat-kapitan wspomagany przez głośnik w hełmie do zamkniętej bramy głównej i podniesionych mostów. – Nakazuję wam w imię najświętszego Imperatora otworzyć te wejście! – Odpowiedziała mu cisza. – Ponawiam rozkaz! Opuście mosty i otwórzcie nam bramę! – Na właśnie ten rozkaz most powoli zaczął opadać w kierunku głębokiej fosy. To co było w środku nie wyglądało normalnie.
Brat-kapitan Ixion szedł właśnie po głównej ulicy dużego miasta Boras. Miał w swoich dłoniach bolter klasy Stalker. Karabin z lunetą o średnim przybliżeniu. Broń nie należała do snajperek, a jedynie mogła za nią uchodzić. Marine wziął ze sobą również dwa magazynki z boltami klasy Kraken, które doskonale przebijały pancerze mocy.
Rozglądał się po okolicy w swoim hełmie. Szedł sam, ale wiedział, że na krążowniku stacjonuje dwudziestu Kosmicznych Marines mogących natychmiast spaść z nieba i go wspomóc. Chciał sam sprawdzić co się dzieje w pałacu, który znajdował się dokładnie pośrodku miasta. Mur dzielił go na dwie części.
W mieście nikogo nie było i to oczywiście najbardziej zadziwiło kapitana, który zdecydował, że sam wyruszy by to sprawdzić. Nie powinien, a przynajmniej z jakimś oddziałem, lecz Ixion wiedział o całym Codex Astartes o wiele więcej niż jego bracia. Dlatego właśnie wyruszył samodzielnie, ale nieprzerwanie wysyłał sygnał ze swojej zbroi do krążownika uderzeniowego i zbrojmistrza znajdującego się przy głównej bramie z resztą oddziału. Zanim ich zostawił, kazał bronić głównego przejścia i sprawdzić, czemu brama otworzyła się samoistnie. Bardzo możliwe, że spowodowane to było Duchem Maszyny mostu. Weryfikował to zbrojmistrz z paroma serwitorami. Mieli natychmiast wysłać wiadomość jak się czegoś dowiedzą. Zrobił tak, bo Codex Astartes informował: "Kapitan Kompani ma prawo wyruszyć samemu na misję, jednak musi dbać o swoje i oddziałów bezpieczeństwo."
Brat-kapitan zauważył na dachu jakiś cień. Skierował tam lunetę i przybliżył obraz. To był flaga... Ultramarines.
– Na Imperatora – oznajmił i pobiegł w kierunku budynku. Dobiegł do ściany chowając się w czasie przejścia koło stojących bezpańsko pojazdów. Całe ulice były nimi zaśmiecone. Wyglądało to tak, jakby wszyscy ludzie po prostu odeszli od pracy, a to nakierowało myśli w jedną stronę: Chaos. – Bracie-kronikarzu – połączył się z psionikiem przez komunikator w hełmie. – Nie wyczuwacie jakiś mrocznych energii?
– Nie, nic nie wyczuwam bracie – odpowiedział Barus Lakiew. – Nawet nie mogę odnaleźć w Osnowie skupiska Orków, a to budzi moje złe przeczucia. Nie jestem pewien co się dzieje. Jakby całą planetę zasnuł jakiś Cień.
– Dziękuję, bez odbioru – stwierdził na koniec Ixion dochodząc właśnie do głównych drzwi. Oparł się plecami o ścianę i delikatnie nacisnął klamkę lewą dłonią. Puściła bez problemów, a wejście zaraz stało otworem.
Wpadł jak błyskawica. Ćwiczył to wielokrotnie przez sto lat w różnych sytuacjach. Wszedł rozglądając się po bokach i trzymając bolter wysoko z lunetą przy prawym oku. Celownik połączony był z hełmem, dlatego można było z niego korzystać bez podnoszenia broni, ale kapitan lubił swoje dawne odruchy, a nic go nie kosztowały. Lepiej zawsze być przygotowanym na zły obrót spraw. Dlatego po rozejrzeniu się skoczył do przodu robiąc przewrót i doskakując do jednego z filarów dużego holu. Przywarł do niego i popatrzył dokładniej na to co go otacza. Za sobą miał otwarte drzwi wejściowe do budynku. Znajdować się musiał w jakimś administracyjnym gmachu. Ścian, oprócz tych znajdujących się od strony wejścia, nie było. Zamiast nich były tam okienka dla klientów. Może to poczta? Nie miał pewności, gdyż nie widział żadnych listów. Pomieszczenie było opustoszałe tak samo jak całe miasto. Nie podobało mu się to. Maczanie się Chaosu do Imperium zawsze zostawia nadzwyczajne ślady. Odszedł od filaru i skierował się do jednego z okienek. Zaraz spostrzegł, że przy tym najbardziej po lewej znajdują się drzwi. Sprytnie ukryte za kolumną. Musiały prowadzić do jakiś pomieszczeń służbowych. Taki też napis tam zobaczył. Przyczepił się do ściany i znowu delikatnie nacisnął klamkę lewą dłonią. Odsunął drzwi szybko na oścież i zaczekał chwilę. Nic się nie stało. Połączył się z celownikiem i wystawił broń zza framugi. Nie zobaczył nic złowrogiego. Wszystko wyglądało czysto i perfekcyjnie... To było niemożliwe. Nie tutaj. Wyszedł zza ściany i rozglądnął się po wszystkich kątach. Nic nie spostrzegł. Po prostu długi korytarz z wieloma bocznymi drzwiami prowadzącymi najpewniej do łazienek i różnych pokoi z papierami administracyjnymi. Otworzył każde drzwi i wszystkie szafki, lecz oprócz doskonale ułożonych stert dokumentów, kubków, łyżeczek i innych zastaw nie znalazł nic ciekawego. To go lekko przeraziło. Taka dokładność była szanowana, ale nie wtedy, gdy nikogo nie ma w mieście. Jak uciekali, to musiało się stać coś dziwnego. To było niemożliwe, by nic nie zostało przewrócone, zniszczone. Brak jakiegokolwiek błędu. To niewykonalne. Czuł ewidentny strach...
– "My nie czujemy strachu" – powiedział jeden z najważniejszych cytatów z Codex Astartes. – To my go stwarzamy w umysłach naszych wrogów.
Brat-kapitan wszedł przez ostatnie drzwi. Za nimi znajdowały się schody. Bardzo wysokie. Prowadziły na samą górę. To było ciekawe. Nie był pewien co znajdowało się w innych pomieszczeniach budynku, lecz może zwykłe mieszkania. Sprawdzi to potem. Zaczął wchodzić po betonowych schodach. Miał skierowany bolter w stronę drzwi, a oczami za czerwonymi wizjerami nieprzerwanie rozglądał się. Nagle poczuł jak coś jest nie tak. Nacisk schodka był zbyt słaby. Musiał być... Cofnął nogę w grubym, opancerzonym bucie. Wystrzelił parę boltów w kolejne schodki przed sobą. Tak jak myślał. Dziesięć z nich było pułapką, zawaliły się po trafieniu potężnym pociskiem z rdzeniem ze zubożonym uranem. Pięć metrów będzie musiał skoczył. Pięć metrów w grubym ceramitowym pancerzu nie było łatwym wyzwaniem. Jednak on był Kosmicznym Marines. Miał węglowy egzoszkielet, który o dwieście pięćdziesiąt procent powiększał, i tak wielką, siłę nadczłowieka. Wyskoczył bez problemów i wylądował na kolejnym schodku, dwa od przepaści. Popatrzył w dół. Przynajmniej dwadzieścia metrów spadania, to nawet dla niego za dużo. Nie wydostałby się sam. Szybko poszedł po schodach na górę, nie patrząc już w tył.

Otworzył drzwi kopniakiem i wypadł zza nich robiąc przewrót oraz lądując w przyklęku. Rozejrzał się z bolterem przy hełmie. Luneta przydała się i to bardzo. Dzięki temu obejrzał okoliczne dachy. Nie zobaczył nikogo. To nie było zaskoczeniem. Flaga Ultramarines powiewała nieprzerwanie przy jednym z rogów. 
Wstał i skierował się do kolejnej nadbudówki, prowadzącej najpewniej do jakiś mieszkań. Może tam kogoś spotkam – pomyślał. Każdy z budynków oprócz paru anten i wejść na klatkę niczego nie miał ciekawego. To nie wyglądało na normalne miasto. Na pewno nie było takie dawniej. To przypominało nową i niezamieszkaną nigdy wcześniej przestrzeń mieszkalną. Otworzył drzwi i spojrzał w głąb. Dzięki implantom w oczach i noktowizorowi w hełmie mógł zobaczyć rzeczy w prawie całkowitych ciemnościach. Dlatego był właśnie Kosmicznym Marines, a nie jakimś zwykłym żołnierzem. Zobaczył przepaść na jakieś pięćdziesiąt metrów długości i szerokości. To go naprawdę zaskoczyło. W całym kapitańskim życiu nie odkrył takiej pustki. Po prostu wielkie pomieszczenie nie było zagospodarowane do niczego. Prostopadłościan z górnym wejściem, a jego schody... Nie istniały. Nie można było zejść, ale Ixion dostrzegał kogoś na dole.
– Kim jesteś?! – krzyknął podnosząc lunetę i przybliżając zoom do postaci. To był jakiś cywil z beżowej koszuli i czarnych spodniach. Miał czarne włosy i zielone oczy. Jego ciało nie było umięśnione, nie mógł być więc żołnierzem. Na pytanie nawet nie podniósł głowy. Kapitan ponowił rozmowę. – Kim jesteś, na Imperatora, człowieku?!
– Ocalałym! – odpowiedział cywil i podbiegł bliżej, do samej ściany i patrzył w górę przymrużając oczy. – Jesteście Kosmicznym Marines?
– Dokładnie sługo Imperatora – odparł kapitan starając się wymyśleć sposób, jak tamtego człowieka wyciągnąć. To nie będzie proste. – Będę musiał cię wyciągnąć, ale jak, na Oko Terroru, się tam znalazłeś?
– Nie wiem Aniele Śmierci. Obudziłem się po prostu w tym miejscu.
– Dobra, zaczekaj. Zaraz cię wyciągnę.
Ixion nic nie zobaczył w środku, a więc obszedł rogi dachu. Było tak jak zakładał. Cały budynek okalał kabel grubego drutu przewodzącego prąd. Mógł bez problemu go użyć. Jego długość wynosiła, ze sto metrów. Odciął główną część od prądu mieczem energetycznym i łatwo poodrywał przewodnik od betonowych ścian, do których przyczepiony był cienkimi paskami plastali. Zrzucił koniec na dół dziury i wyciągnął cywila. Jego zbroja ważyła więcej niż ten człowieczek.
– Dobrze, a więc nic nie wiesz? – zapytał retorycznie, ale mężczyzna odpowiedział kręcąc głową. – Niezbyt dobrze, sługo. Będę musiał wyruszyć w dalszą drogę do pałacu. Ty, wyrusz w stronę głównej bramy i odnajdziesz brata-kronikarza. On może otworzy twój umysł. Masz komunikator – podał mu małe urządzenia z torby przy pasie. – Jeśli zaświeci się zielona lampka odbierz, będzie to dzwonił ktoś do ciebie. Jak czerwona. Najlepiej uciekaj. Rozumiemy się?
– Tak panie – odparł człowiek i skierował się do wejścia do poczty.
Kosmiczny Marines, ubezpieczył się. Gdyby jego komunikator w hełmie padł, natychmiast ten znajdujący się u sługi zapali się na czerwono karząc krążownikowi uderzeniowemu "Gniewowi Ultramaru" natychmiast wysłać dwa składy Taktycznych Marines, którzy pomogą w walce. To była jedna z informacji w Codex Astartes: "Pełne bezpieczeństwo."
Ixion ocenił odległość pomiędzy budynkami i przeskoczył cztery metry. Przebiegł długość dachu i znowu skoczył. Coś takiego było dla niego łatwizną. Walczył z demonami Chaosu, Orkami, Tyranidami, Nekronami – nic nie mogło go zaskoczyć na dłuższą metę. Odkrył już czemu tamte pomieszczenie było puste. Ktoś po prostu wszystko wymontował. To zdawało sie idiotyczne, lecz może takie nie było...
Po dwudziestym skoku zobaczył majaczące iglice. Oznaczało to tylko jedno: zbliżał się do pałacu. Dwa budynki przed zatrzymał się i rozejrzał korzystając z lunety. Tak jak myślał, wrogowie są właśnie tutaj. Dwóch Kosmicznych Marines Chaosu z Legionu Dzieci Imperatora, zdrajców przeszłych na stronę Slaanesha, właśnie stało na kolejnym dachu i patrzyło na poboczne ulice. Dobrze, że nimi nie podróżował. Ocenił odległości między celami i podszedł do krawędzi dachu. Przyklęknął ukrywając się za małym murkiem chroniącym przed upadkiem z wysokości. Zmienił magazynek na ten z pociskami Kraken. Wycelował w głowę jednego z przeciwników. Strzelił trafiając bez problemu. Kiedy wróg osuwał się, drugi odwrócił się chcąc sprawdzić, czemu coś z tyłu zachrzęściło, to były łączenia w zbroi, ale nie zdążył niczego sprawdzić, gdyż drugi bolt z bolteru klasy Stalker przebił jego mózg lecąc nad grubym i wysokim naramiennikiem pancerza mocy.
– Dobrze – stwierdził brat-kapitan przeskakując kolejny dach. Nie zobaczył nikogo w okolicy, żadnych innych strażników na dachach. To nie było prawidłowe. Żaden normalny oddział Kosmicznych Marines nie popełniłby tak karygodnego błędu. Jednak to byli zdrajcy, plugawi heretycy.
Ixion zlustrował całą przestrzeń przed wielką bramą pałacu. Nikt nie pilnował wejścia. Dosłownie nic. Żaden automatyczny bolter, ani jakikolwiek oddział kultystów. Otworzył drzwi w nadbudówki na tym dachu. Odnalazł schody i zszedł nimi, sprawdzając wszystkie kąty. Tak jak myślał, nikogo nie odnalazł, choć był to budynek mieszkalny. Pokoje były puste i oczyszczone ze wszystkiego. Nikt tam nie mieszkał.
Wyszedł na ulice, dokładnie naprzeciwko wejścia do pałacu. Nic go nie zaskoczyło, dlatego pobiegł do bramy i zaklął, gdy ciało zatrzymało się na środku drogi. Nie mógł się poruszyć. Nawet egzoszkielet odmawiał na jego bodźce. To oznaczało tylko jedno.
– Witajcie kapitanie Ixion – powiedział diabolicznie miły dla ucha głos podchodzącego do niego potwora. Demonetki, służebnicy Slaanesha. – Myślałam, że przybędzie was więcej. Na to liczyłam, gdy wezwałam pomocy. A tu ci niespodzianka. Sam brat-kapitan Siódmej Kompanii do nas przybył! – krzyknęła demonica i machnęła dłonią. Z okolicznych budynków wybiegło czterdziestu Kosmicznych Marines Chaosu, w tym dziesięciu Marines Kakofonii z blasterami dźwiękowymi. To właśnie ich wystrzały zatrzymały jego ciało. Skupiona wiązka fal wyłączyła większość systemów zbroi i powstrzymywała ruch. Nie było dobrze. – Myślę, że spodoba ci się w naszym pałacu rozpusty?
– Najpewniej nie – odpowiedział zły za swoją nieostrożność kapitan, lecz nie pokazał tego w głosie. – Myślę, że twój lubieżny uśmieszek zniknie, gdy bolt z mojego Stalkera przebije twoją głową i zrobi z niej miazgę.
– Ciekawe jak to zrobisz? – spytał idący w tą stronę sierżant Dzieci Imperatora. Widać to było po jego spaczonej twarzy. Nie nosił hełmu, gdyż głowa nie zmieściłaby się tam. Włosów nie miał, a zamiast nich kolce dziwnie wbite w ciało w kształt koła. – Mam nadzieję, że twoi braciszkowie już tutaj idą? – zapytał głosem udającym nadzieję i szyderstwo. Język tak miękki i obrzydliwy mieli jedynie słudzy Boga Rozpusty. – Nie zostawiliby swojego kapitanka na zatracenie? Prawda?
– Nie, nie zostawiliby na zatracenie – odparł Ixion widząc czerwoną lampkę w swoim hełmie. Komunikator nie działał już od dłuższego czasu. – Będzie ciekawie – pomyślał, gdy jego autozmysły wyciągnęły z powietrza ten jeden, niepowtarzalny dźwięk. – Na pewno nie bez walki – stwierdził i poczuł jak moc blasterów słabnie. Wrogowie spojrzeli w niebo i zaklęli plugawie w dziwnym języku, gdy z nieba spadły na nich trzy kapsuły desantowe, kapitan nie pomyślał o tylu, miażdżąc wszystkich Marines Kakofonii. Nie mieli dzisiaj szczęścia.
– Pomioty Slaanesha, ugnijcie się pod wolą Imperatora! – krzyknął kapelan Konrad Nieposkromiony wyskakując z kapsuły, zanim się całkowicie otworzyła. W rękach miał swój Arcanum Crozius i pistolet plazmowy, którym wystrzelił w głowę demonetki, która rozpadła się po tym trafieniu w pył.
Trzy oddziały Kosmiczni Marines szły biorąc na cel lekko zaskoczonych wojowników Chaosu. Zanim tamci zaczęli strzelać, dwudziestu siedmiu leżało martwych. Trzech sierżantów miało w dłoniach miecze łańcuchowe i szarżowało z kapelanem na bramę pałacu. Nie wiadomo co mieli zamiar zrobić, lecz kapitan za chwilę do nich dołączył. Taktyczni przyklęknęli i zaczęli wymianę ognia z pozostałymi zdrajcami, który wycofali się do różnych budynków, ale zaraz ich stamtąd wykurzono łatwym sposobem. Dwóch w każdym oddziale, oprócz standardowego boltera, wzięło rakietnicę z trzema pociskami zapasowymi. Wystrzelili po dwa na każdy budynek zdrajców. Gdy weszli do nich, nikt ze sług Chaosu nie był żywy. Każdy leżał rozczłonkowany lub ze zniszczonymi częściami ciała.
Kapitan ze swoją drużyną dobiegł do wejścia. Brama miała dziesięć metrów wysokości i czternaście szerokości. Cztery płyty połączone ze sobą w sposób krzyżowy zamykały dostęp do pałacu, ale to nie była bariera dla Kosmicznych Marines. Każdy z dowódców miał przy sobie granat melta. Specjalny ładunek wybuchowy mający tak dużą energię cieplną, że podczas detonacji roztapiał wszystko w okręgu jakiejś odległości. Te standardowe miały trzy metry zniszczeń. Rzucili je w środek bramy. Połączony wybuch otworzył w ceramitowo-adamantowej bramie dziurę o wielkości sześciu metrów. Dzięki temu weszli przez nią bez problemu. Zaraz dołączyła reszta oddziałów.
Pałac wyglądał jak czysta orgia na cześć Bogów Chaosu, a w szczególności jednego z nich. Nikt nie mógł tego przeżyć. A na pewno przeżyć i pozostać normalnym człowiekiem.
– Bracie-kapitanie, przykro mi – powiedział kapelan chowając pistolet. Lewą dłoń położył na ramieniu wojownika, a prawą podniósł swoją broń z dwugłowym orłem. – To właśnie dzieje się, gdy nie uda nam się czegoś uratować, lecz miasto nie jest skażone, doszczętnie. Sprawdziliśmy to i chcieliśmy wysłać dane, lecz sygnał pańskiego komunikatora zniknął. Wyruszyłem natychmiast na pomoc. Kronikarz i zbrojmistrz odkryli, że to jakiś kultysta otworzył nam drzwi. To właśnie ten cywil, którego spotkałeś. Miał pański zapasowy komunikator.
– Racja – dodał kapitan.
– Dlatego nie zabiliśmy go, a przebadaliśmy. Był czysty. Demon wyczyścił mu pamięć i zawładnął na jakiś czas. Czystym zrządzeniem losu udało mu się przeżyć upadek z tamtej wysokości. Nie mogę stwierdzić, czy to nie opaczność Imperatora go uchroniła. Jednak wracając do najważniejszych rzeczy. Druga połowa miasta nie wie co się dzieje. Nic tam się nie stało. Jednak Orkowie zaatakowali bramy, ale kronikarz doskonale radzi sobie z obronę. Ma przecież brata Tardiusza. On nienawidzi Orków, bardziej niż czegokolwiek.
– Prawda kapelanie, jednak pałac trzeba zburzyć.
– Kapitanie Ixion – powiedział ktoś w komunikatorze hełmu. Tego głosu nikt nie mógł pomylić. Nikt nie mógłby, gdyż legenda Ultramarines nadal żyła i walczyła dla Imperatora.
– Mistrzu Marneusie Augustusie Calgarze, Lordzie Macragge – wymienił szybko tytuły dowódca Siódmej Kompanii. – Jaki zaszczyt mnie spotyka z tego spotkania. Kiedy mam oczekiwać twojego przybycia?
– Mnie? – zapytał rozbawiony Mistrz Zakonu. – Nie musisz oczekiwać, lecz Cato Sicariusa i owszem. Wysłałem go z oddziałami do miasta, a sam zajmę się z Trzecią Kompanią Łaaa! tych plugawych Xeno.
– Rozumiem panie – odparł Ixion i machnął dłonią do kapelana, by skierowali się do wyjścia. – Mam tylko jedną prośbę.
– Słucham uważnie.
– Proszę o zesłanie bombardowania orbitalnego na pałac, środek miasta Boras Minor.
– Dobrze, rozważę tą prośbę – wyjaśnił spokojnie Calgar. – Mam tylko mały dylemat. Czy to jest konieczne? Systemy nie wykazują niczego złego.
– Mistrzu, pałac jest całkowicie splugawiony. Nic z niego nie zostało dla Imperium, oprócz miejsca dla budowy po oczyszczeniu.
– Niechaj tak będzie kapitanie. Zarządzam bombardowanie orbitalne – zakończył rozmowę Marneus.

Ixian i jego wojownicy stali dziesięć budynków od pałacu, ale i tak widzieli olbrzymią moc dział na barce bojowej "Severian". Pałac jakieś pięć minut temu był wielkim budynkiem złożonym z dziesiątek iglic i dużych kopuł, lecz teraz wszystko się zapadało do środka. Doskonale wycelowane strzały zniszczyły wieże i tworzyły z nich podstawy wyburzania. Spadające w dół bryły betonu i plastali miażdżyły pod sobą szklane kopuły budynku, które nie wytrzymując obciążenia runęły również zmieniając całą splugawioną przestrzeń w obryzgane krwią pobojowisko. Słychać było krzyki umierających nawet z tak wielkiej odległości i głośności wystrzałów barki bojowej oraz krążownika uderzeniowego, który zaraz dołączył do niszczenia Chaosu. Potężne rakiety uderzały w podstawy filarów i zawalały wielkie części. Mur okalający pałac również zaczął zapadać się grzebiąc zepsutą ziemię.
Pociski uderzały tak długo, by zmienić wszystko w proch i gołą ziemię. Wypalony plac po obrzydliwych orgiach i chuciach sług Slaanesha, dla których nie ma już ratunku.

To właśnie zwykły dzień Kosmicznego Marines, Sługi Imperatora, Anioła Śmierci. Zniszczenie wrogów Tego, który jest nieśmiertelny i najpotężniejszy.