Od autora: Powieści na razie nie będzie, bo po prostu się tworzy. A teraz tak z innej beczki, wracam do starych śmieci, lecz w inny sposób. Mam nadzieję, że lepszy.
Poruszanie się po tym grząskim i zdradliwym gruncie nie było
zbyt przyjemne. W szczególności dla niezaznajomionego z tą przestrzenią
wojownika w ciemnym pancerzu. Idący nim osobnik na pewno nie mógł być
człowiekiem. Gracja z jaką się poruszał i ta niezachwiana pewność kroków, wręcz
musiały należeć do kogoś innego. Szedł bez żadnego widocznego oręża. Jedyne
łatwe w dostrzeżeniu były trzy, krótkie ostrza znajdujące się na karwaszach. Kroki,
które następowały po sobie nie przypominały biegu, ani tym bardziej pośpiechu a
raczej przechadzkę – jednakże w ludzkim standardzie wręcz bardzo szybką.
Wojownik znajdował się w mieście lub planecie albo Światostatku,
a można by tak naprawdę rzec: w przestrzeni, gdyż nikt nie miał pewności czym
było Commorragh – potocznie zwane Mrocznym Miastem – oprócz tego, że uznawano
je za stolicę Mrocznych Eldarów. Znajdowały się tutaj porty mogące zaprowadzić
do każdego zakątka galaktyki, ponieważ samo miasto skrywało się w Sieciodrodze.
Przestrzeni pomiędzy światem rzeczywistym, a Osnową, Spacznią – innym wymiarem,
który od dłuższego czasu został zawłaszczony przez Bogów Chaosu – straszne
istoty stworzone z największych pragnień wielu ras, w tym ludzi i Eldarów.
Drazhar, bo tak zwał się osobnik w zbroi, rozejrzał się po czerwonawym,
poprzerastanym dziwnymi pulsującymi błonami niebie, bo usłyszał wybuch i świst
czegoś w powietrzu. Natychmiast rozpoznał, co to było. To jeden z Korsarzy rozbijał
się w Aelindrach, regionie Commorragh, w którym w danej chwili przebywał.
Jednakże po chwili uznał, że to jednak Grabieżca, gdyż inaczej odzywał się
silnik tego latającego pojazdu. Dostrzegł światełko wybuchu i tam się
skierował, trochę nadłożywszy drogi do celu, lecz nie było to aż takie ważne.
Był Żyjącym Ostrzem, więc mógł robić to, co mu się podoba, a to czy wybrany
umrze teraz, czy za kilka godzin nie robiło wielkiej różnicy. Przynajmniej dzisiaj.
Aelindrach było miejscem pomiędzy wieloma wymiarami, nawet tutaj
w Sieciodrodze uznaje je się za niebezpieczne i przedziwne. Mieszkają tutaj
Mendrejkowie, istoty będące w sojuszu z Mrocznymi Eldarami. Odłamem humanoidalnej
rasy obcych, która dawniej władała całą galaktyką, a potęga jej imperium mogła
unicestwiać nawet sektory gwiezdne w kilka chwil. Jednakże już nie mogła tego
dokonać. Wszystko przez straszliwą katastrofę, która wydarzyła się wiele
tysięcy lat temu, gdy powstał jeden z kolejnych Bogów Chaosu: Książę Rozkoszy Slaanesh,
Wielki Nieprzyjaciel – tak go większość zwała. Wtedy też upadło wielkie
Eldarskie Imperium, a na jego miejsce pojawiło się Imperium Ludzkości, które
teraz włada galaktyką. Ale Eldarzy nie wyginęli. Ich potęga została złamana,
lecz nie przestali istnieć. Rozdzieli się na dwie części: Eldarów żyjących w Światostatkach
i Mrocznych Eldarów bytujących w Commorragh. Głównym czynnikiem dzielącym była jedna
rzecz: kamień duszy. To on chronił dusze Eldarów ze statków-miast przed
zjedzeniem przez Slaanesha. Mroczni zaś wykorzystują dusze innych istot, aby
ukryć własną po śmierci, ale nie tylko po to. Przez to, że nie znajdowali się w
chronionych przed zewnętrzni siłami Światostatkach, Bóg Rozkoszy przeklął ich.
Od tamtego momentu każdy członek tej grupy pragnął spijać energię życiową
innych. Posiadają wewnętrzny głód, nad którym nie mogą zapanować. Jednakże niektórzy
wychodzą ponad przeciętność, a wręcz potrafią zrzucić go z siebie. Jedną
właśnie z tych osób był Drazhar. Nikomu się do tego też nigdy nie przyznał.
Był Inkubem – wojownikiem na zlecenie lub najemnikiem –
członkiem Aspektu Wojowników Khaine, pradawnego Boga Eldarów, który już przestał
tak naprawdę istnieć. Rozpadł się na wiele fragmentów, lecz nie zniknął, jak
większość dawnego eldarskiego panteonu. Żyjący Miecz powinien go wielbić i
wyznawać… ale miał inne poglądy na te sprawy. Sam w sobie był kimś innym niż
wszyscy myśleli. Mroczni Eldarzy uznawali go za małomównego zabójcę, który nie
ma sobie równych, bo nikt go jeszcze nie zwyciężył. Uważali, że nie pragnie
olbrzymiej władzy i zaszczytów, bo tylko chce zabijać. Robił to od wielu wieków,
więc kilka minut więcej go nie zbawi, dlatego nie spieszył się do miejsca
awaryjnego lądowania Grabieżcy. Miał w planach tylko zobaczyć, czy nie może
kogoś dobić lub stamtąd uratować, lecz nie byle kogo. Jednakże wdzięczność
Archonta z jakieś Kabały na pewno nie była mało warta, a nikt mało ważny nie
pędzi takim pojazdem.
Ulice Aelindrach nie przypominały niczego normalnego, a
raczej wyglądały jak kręcące się drogi, które nie miały mieć nigdy końca, co
było tylko ułudą. Zawsze gdzieś prowadziły, a pewne ściany prawie nie istniały.
Czasami idąc w jakąś stronę można było wyjść z drugiej strony ścieżki, lecz w
innym wypadku można było wypaść obok jakiegoś budynku i spadać z kilka godzin, nawet
do śmierci. Ta kraina nie była zwykłą, dlatego Drazhar stąpał powoli i się nie
spieszył. Mijał również budowle, zamieszkane czasami przez oszalałych Mrocznych
Eldarów lub różne dziwne potwory, o których większość nigdy nie słyszała. Inkub
znał parę z nich i z niektórymi walczył, lecz nigdy nie była to przyjemna
walka, te bestie mogły podróżować między wieloma światami jednocześnie, niczym
Mendrejkowie i pojawić się obok z wielkim, grubym i ostrym pazurem przy szyi.
Idąc już jakiś czas, dostrzegł w oddali majaczący kłąb dymu.
Zniszczony pojazd znajdował się na piętrze jakiegoś budynku; iglicy mieszkalnej,
która bardzo dawno temu była zamieszkana przez zwykłe istoty i nie mieniła się
dziesiątkami przeróżnych odcieni. Żyjący Miecz nie lubił wspinaczki, lecz czasami
wybory podejmowano za niego. Jednakże dzisiaj to on wybierał sposób podróży.
Rozejrzał się po okolicy. Nikogo nie dostrzegł, ani nie
wyczuł. Rozłożył ręce na boki, a z jego pancerza wysunęły się skrzydła na
miejscach łopatek. Miały odróżniający się od jego czarnej zbroi kolor: krwistą czerwień.
Uśmiechnął się pod hełmem i jedną myślą włączył urządzenie w nie wbudowane. Chwila
konsternacji, bo pierwszy raz korzystał z tego prototypowego urządzenia, lecz
za chwilę uniósł się bez przeszkód nad podłoże. Opuścił ręce. Dalej lewitował,
to znaczyło, że wszystko działa poprawnie. Podniósł dłonie szybko w górę, a dysze
silników jonowych znajdujące się na plecach zadziałały prawidłowo. Wystrzelił w
górę niczym Jastrzębie w starożytnych podaniach. Teraz dotrze tam, gdzie będzie
chciał bardzo szybko i to prawie bezdźwięcznie, gdyż wzniesie się na tyle
wysoko, by móc spokojnie szybować dzięki antygrawitacyjnym skrzydłom.
Iglic mieszkalnych w Aelindrach nie było wiele. Olbrzymia
ich ilość została zniszczona przez różne waśnie i intrygi dziejące się w ciągle
niestałym Commorragh. Nikt nie mógł być pewien swojego miejsca podczas rządów
Asdrubaela Vecta – Wielkiego Archonta z Kabały Czarnego Serca. Przywódcy całego Mrocznego Miasta, który wszędzie
widział spiski i co najmniej raz dziennie ktoś starał się go zabić. Jak mawiał
Vect: Dzień bez zamachu to dzień
stracony.
Drazhar bez przeszkód wzniósł się na jedno z ostatnich
pięter, wcześniej dokładnie rozglądając się po wszystkich. Miejsce wypadku nie było
przez nikogo pilnowane, przynajmniej z zewnątrz. Tak mu się wydawało, ponieważ
z dziury po iluminatorze, w który wpadł Grabieżca, wydobywał się tak gęsty dym,
że zasłaniał wszystko. Nie wiadomo co znajdowało się w środku, lecz to nawet
Inkubowi pasowało. Szybując w dół, wpadł przez opary do pomieszczenia, chowając
skrzydła. Zrobił doskonałe salto i wylądował twardo na nogach z uniesionymi
rękami. Przestawił swoje wizjery na inny filtr.
Zieleń zalała wszystko, lecz też uchroniła go przed ścięciem
głowy. Klinga śmignęła nieprzyjemnie blisko Drazhara, który odskoczył w tył i
rozejrzał się dokładniej po pomieszczeniu. W środku zobaczył wbity w główną
ścianę pojazd, a po swoich bokach czwórkę przeciwników. Ich ciała czasami
falowały pomiędzy kłębami ciemnego dymu. To nakierowało myśli wojownika.
Mendrejkowie.
Jeśli go zaatakowali przypadkiem, to mógłby im to wybaczyć i
puścić to płazem, lecz również stali pomiędzy jego celem, a nim. To
komplikowało sprawy, bo wszystko co znajdowało się pośrodku musiało zniknąć. A
oni nie wyglądali na tych, którzy z podkulonymi ogonami chcieliby odejść. To
tym bardziej przeszkadzało. Uniósł dłonie i stanął bokiem na lekko ugiętych
nogach. Ścisnął pięści, lecz zaraz rozluźnił palce. Mogli teraz zaatakować, co
właśnie się stało. Żadna ze stron nie odpuściła, więc musi polać się czyjaś krew.
Napastnicy ewidentnie nie byli głupi. Napadali dwójkami, ale
dla Inkuba były to niewinne zabawy. Bez problemu zbijał ostrza wrogów na boki.
Każdy z przeciwników miał na swoich przypiętych karwaszach wygięte ostrza, na
których na pewno znajdowała się trucizna. Jednakże pancerz Drazhara nie robił
sobie nic z cieć kling. Natychmiast naprawiał swoje uszkodzenia, które czasami
zadawali Mendrejkowie. Dokładniej to wojownik pozwalał im na to, chciał
wypróbować zbroję. Na razie spisywała się doskonale.
Ataku od dołu i góry oraz tyłu, nawet on by nie zatrzymał,
bez swojego miecza, dlatego podskoczył i rozpoczął kontratak. Silne uderzenie
obutej stopy Drazhara trafiło wroga w twarz i spowodowało jego odrzucenie.
Inkub wykorzystał swój pęd i przeleciał nad atakującymi przeciwnikami, a potem
uderzył swoimi ostrzami w kręgosłupy przeciwników. Wbiły się w jednego, a przez
drugiego przeleciały. Tego się spodziewał, ale liczył na łut szczęścia. Trzasnął
łokciem w głowę napastnika i wytracił rozpęd. Tylko dzięki wielu latom
szkolenia i znajomości dziesiątków technik walki, wymyślił natychmiast sposób
rozwiązania problemu. Podkulił nogi i przeturlał się po podłodze, wyrzucając
przy okazji jednego z napastników do przodu. Wstał i odparł ataki
nadbiegającego Mendrejka przy pomocy karwaszy i nakolanników. Odtrąciwszy
bronie przeciwnika, uderzył go pięścią w klatkę piersiową. Wrogowie nie
posiadali żadnych pancerzy. Nic chroniącego ciało przed ciosami, lecz sami w
sobie byli trudni do uchwycenia. Jako, że ich organizmy przebywały w długim
kontakcie z Osnową, czasami przypominali wypłowiałe materiały. Jednakże Drazhar
już kilkukrotnie walczył z pobratymcami tych potworów, dlatego radził sobie
dobrze w walce, a ponad to nie gubił celu. Niektórych mamiła prześwitywalność przeciwników
i zmieniali miejsca trafienia bronią, myśląc, że tam już wroga nie ma, a wtedy
ich życie często szybko się kończyło.
Kiedy kolejny wróg śmignął przez pomieszczenie i trafił w
twardą ścianę budynku, rozległ się przyjemny dla Inkuba zgrzyt łamanych i
miażdżonych kości. To oznaczało, że jednego przeciwnika mniej. Trójka z
ocalałych zgrupowała się za wojownikiem i zaatakowała, gdy ten kończył
uderzenie pięścią. Mieli olbrzymie szanse zwycięstwa, gdyby nie walczyli z
członkiem Świątyni Aspektu Khaina. Ten natychmiast odwrócił się do wrogów i
wyskoczył do przodu. Nikt normalny nie działał w ten sposób, ale Drazhar miał
plan. Przeleciał pod środkowym przeciwnikiem i natychmiast wstał za nim, a
potem skręcił jego głowę. Chrzęst kręgosłupa rozległ się po całym pokoju. Dwójka
Mendrejków zadziałała instynktownie i odwracając się, cięła ostrzami swój cel. Ataki
nadeszły od góry, więc Inkub tylko uniósł ramiona i przyjął klingi napastników
na ochraniacze. Wytrąciłby bronie z rąk przeciwników, gdyby odrzucił w bok
ręce, ale w tej sytuacji (kiedy ci mieli je przypięte) tylko zawirował w
miejscu, lekko kucając, a potem wyprowadził szybki i silny cios w brzuch wroga
po lewo. Ten schylił się, lecz za chwilę druga pięść trafiła go w szczękę,
przewracając na plecy. Jednak Mendrejk stojący obok, nie spał, uderzył swoimi
ostrzami krzyżując je. Drazhar po wyprowadzeniu kontrataku, natychmiast
przesunął rękę w bok i zasłonił się przed napastnikiem. Był w gorszej pozycji,
więc wykorzystał siłę przeciwnika, przewrócił się na bok i przeturlał kawałek,
zanim zwinnie wstał.
Od początku walki nikt z walczących nic nie powiedział i
dalej tak miało pozostać. Słychać było jedynie zgrzyt trafiającego się oręża. Żyjący
Miecz był bardzo małomówny, nie lubił tracić czasu na rozkojarzenie
przeciwnika, a Mendrejk wyglądał jakby zaraz miał zmiażdżyć wroga swoim
kipiącym gniewem. Nagle rozległ się cichy, lecz pewny, głos z rozbitego pojazdu:
– Ktoś żyje?
Dwójki stojących naprzeciwko siebie nie obchodziło nic poza
zwycięstwem, dlatego też nie zwrócili uwagi na kogoś mówiącego. Oczekiwali na
ruch przeciwnika. Drazhar wiedział, że jak będzie kontrował to pokona wroga
szybko, lecz Mendrejk domyślał się, że ma większą szansę, gdy zaczeka na atak
Inkuba. Stali więc, wyczekując.
Wojownik był jednak przygotowany na taki rozwój wypadków. Trzymał
w pasie, z tyłu, shurikeny, cieniutkie pociski wykorzystywane w pospolitych,
eldarskich wyrzutniach, których wystrzeliwano z lufy setkami. Lewą dłonią
wyciągnął rzutkę i czekał na ruch przeciwnika, trzymają rękę za sobą. Nieprzyjaciel
nie ruszył się w żadną stronę, też oczekiwał. Więc Drazhar wykonał ruch jako pierwszy.
Rzucił shurikenem w przeciwnika i od razu zaczął biec w jego stronę. Tego
Mendrejk się nie spodziewał, bo żaden Inkub nie korzystał z takiego oręża. Odbił
klingą lecący pocisk, lecz nie zdążył zablokować twardej pięści skaczącego na
niego napastnika.
Drazhar spokojnie wstał z leżącego wroga i poszukał swojej
rzutki. Wbiła się w sufit. Bez problemu podskoczył i wyciągnął ją, a potem
schował. Nie mógł zostawić żadnych śladów, dlatego wszystkich przeciwników
wyrzucił przez zniszczony iluminator, uprzednio przecinając ich tętnice szyjne,
dla bezpieczeństwa. Spadek z takiej wysokości zabiłby każdego, ale nie warto
ryzykować. Teraz mógł się zająć wrakiem.
Dymił się i to potwornie. Ciemne kłęby wypełniały wszystko i
nawet noktowizor niewiele pomagał. Zadziwiał go jednak brak pożaru. Ogień się
powinien rozprzestrzenić, bo przecież dymienie samo nie powstało. Chyba, że
opary tworzyło coś innego… Możliwe, że to silnik, a wtedy może być różnie z momentem
i pewnością wybuchu. Powinien się spieszyć, jeśli chce uratować kogokolwiek ze
środka.
Obejrzał dokładniej powyginany i mocno wklęsły pojazd. Coś
uderzyło Grabieżcę z lewej strony, zapewne jakaś rakieta, bo dostrzegł
osmalenia. Jednakże nie był to zwykły pocisk. Większość zrobiłaby wielką
dziurę, a nie lekkie wgłębienie na boku pancerza. Na dodatek platforma została
obrócona na bok i właśnie to przeszkadzało najbardziej Drazharowi. Jeśli chce
kogoś stamtąd wydostać, musi zrobić wejście, bo powyginany pojazd zakleszczył
się pomiędzy dwoma ścianami i sufitem. Mógłby przedostać się pokojem obok, lecz
przebijanie się przez ściany nie było najlepszym pomysłem, bo nie miał
materiałów wybuchowych. Została mu tylko jedna opcja, przebicie się przez opancerzenie.
Ciekawość go zżerała, ponieważ nie miał pewności czy da
radę. Słyszał, że pancerz posiada wbudowany egzoszkielet, który mocno wzmocni
jego i tak dużą siłę. To go właśnie intrygowało, jak daleko konstruktor się
posunął. Po znajomości z nim, Żyjący Miecz mógł już uznać, że sobie poradzi,
ale również efekty mogłyby być zaskakujące, nie zawsze w pozytywną stronę.
Jednak nie miał zbyt wielkiego wyboru. Podszedł do pojazdu i
ścisnął mocno swoją prawą pięść. Tylko raz
Vaul poszedł na Khaina – pomyślał Drazhar i wbił rękę w pancerz pojazdu. Weszła
aż po łokieć. Tego się nie podziewał, chociaż wiedział, że platformy zbyt
grubego i silnego opancerzenia nie posiadały. Potem wbił drugą i ścisnął
obydwoma taflę metalu. Wyrwał jej metrowy fragment i odrzucił za siebie. Dym
natychmiast go spowił, lecz też zaczął się rozrzedzać. W środku dostrzegł leżące
ciała. Trzech żołnierzy w pogruchotanych zbrojach, co ciekawsze byli to Wojownicy.
To go zaskoczyło. Jeśli Archont by leciał, to miałby obstawę z Inkubów.
Jednakże Grabieżcą latają tylko najlepsi piloci, więc tylko
ci co mają tak wysokie stanowisko, że mogą sobie na to pozwolić. Wszedł do
środka i się rozejrzał dokładniej. Pilot ewidentnie miał zbyt duże mniemanie o
sobie. Leciał bez hełmu, to pewne, gdyż wysoki irokez przeszkadzałby w
jakimkolwiek kasku. Najpewniej miał jakieś gogle, by wiatr trafiający go w
twarz nie psuł refleksu i widoku. Jednakże jego kręgosłup był innego zdania. Skręcony
był pod bardzo dużym kątem, wręcz niemożliwie prostym. To wygięty przód pojazdu
złamał pilota prawie na pół.
Drazhar już uznał, że nie ma, co tutaj robić. Sprawdził
wypadek, ewidentnie wszyscy ochotnicy wystrzałowej jazdy komuś wpadli w oko i
za to zapłacili. Obrócił się w ostatniej chwili, bo ktoś właśnie od tyłu
zamachiwał się na niego dwoma ostrymi ostrzami. Uśmiechnął się pod swoim
hełmem, uskakując w bok. Dzięki egzoszkieletowi skok z takim małym wybiciem się
udał. Uniknął ataku, wypadając przez dziurę. Przeturlał się i stanął twardo na
nogach. Odwrócił się do pojazdu i uniósł dłonie. Teraz przetestuje swoje
możliwości dokładniej.
– Wyjdź, bo zaczadzisz się na śmierć – powiedział Drazhar z
rozbawieniem. Żaden normalnie myślący Archont w życiu nie zaatakowałby Inkuba,
to potwierdzało tezę, że nie leciała tym pojazdem taka osobistość. Ponad to nikt
by tego nie zrobił, chyba że to… – Wych.
No jasne, nawalona koktajlem bojowym – pomyślał Żyjący Miecz i zaśmiał się
po raz pierwszy od dawna. Za niedługi czas sam ma pokonać Lady Lelith Hesperax.
Jedną z najlepszych Wych – Sukkuba, przywódczynię Kultu Konfliktu. Była to mistrzyni walki na arenie, która pokonywała
każdego, a wszystkie swoje wyprawy wojenne poprzedzała sparingiem, na którym nie
chciała zostać nawet draśnięta, bo uznawała to za zły omen.
A teraz będzie walczył z gotową do boju wariatką. To
zakrawało na chory pomysł Cegoracha – eldarskiego Roześmianego Boga. Jednakże
to, co stało się za chwilę spowodowało szok i niedowierzanie Drazhara. Nigdy
czegoś takiego się nie spodziewał. Z dziury wyszła Wycha, która na pewno nie
podchodziła pod klasę zwykłej. To była sama Lelith.
Jednak postać przeciwniczki nie wyglądała zbyt dobrze. W
dłoniach trzymała swoje ostre niczym wiatr krótkie sztylety, ale pancerz,
którego i tak miała mało, był bardzo nadszarpnięty i poniszczony. Opancerzenie
nóg wyglądało potwornie, a całe ciało miała pobryzgane krwią, z wielu otwartych
ran również się sączyła. Wycha ledwo dychała, to było pewne. Tylko koktajl, który
zażyła uratował jej życie.
– Lady Hesperax, nie chciałbym wykonywać wyroku na
wojowniczce twojej klasy w takim stanie – oznajmił Inkub, opuszczając ręce i
trzymając je luźno przy biodrach. – Wycho, czy nadal chcesz działać przeciwko
Asdrubaelowi Vectowi? – spytał z czystej ciekawości, jakby odparła, że nie, to
zabrałby ją do Wielkiego Archonta i byłoby po sprawie. Trochę, by nacierpiała
się, lecz nie wolno bezsensownie zabijać tak doskonałego materiału do zabaw na
arenie. Nawet Vect powinien to zrozumieć, lecz wydał rozkaz, a Inkub musiał się
mu podporządkować.
Krzyk, który wydała przy ataku, nawet jemu wydał się
zaskakujący w swojej nienaturalności. Wiedział, że kobieta nie korzystała z
koktajlów bojowych przed żadną walką i sama potrafiła się nakręcić w morderczy
szał. Jak widać dodając do tego trunki, spowodowała olbrzymią, niekontrolowaną
chęć mordu. To było ciekawe wyzwanie. Drazhar nie chciał jej bynajmniej zabić.
Taki czyn z osobą o takim statusie zakrywał na czysty brak manier, a tego braku
nikt nie miał prawa Hierarchowi-Inkubów zarzucić.
Szybko odskoczył, unikając bardzo szybkiej napaści. Żyjący
Miecz nie był pewien, czy w swojej starej zbroi dałby radę uniknąć, czego
takiego. Wycha poruszała się szybciej niż kiedykolwiek, nawet w prędzej niż na
arenie, podczas najcięższych walk. To
będzie wyczyn do opiewania w pieśniach – pomyślał Drazhar, kontratakując.
Wyprowadził dwa szybkie sierpowe, a potem kopniaka z półobrotu. Zwinna
przeciwniczka wszystkich ciosów uniknęła, wyginając nieprawdopodobnie swoje
ciało. Zaatakowała z zaskakującą rządzą. Oczy wręcz płonęły dzikim mordem.
Inkubowi zaczęło się to podobać. Odbierał ciosy przy pomocy swoich ostrzy na
karwaszach, nie pozwalał na to, by klingi wprost napotykały jego ochraniacze.
Znał możliwości broni Lelith, a nie chciał przypadkiem stracić ręki. Na dodatek
nie miał żadnej broni białej, w tym swoich energetycznych mieczy. To
komplikowało sprawę. Unikał więc jej ataków oczekując tego, że się nie zmęczy
szybciej niż ona. Zadawała ciosy zbyt nieuważnie. Gdyby walczyła z kimś innym,
prawdopodobnie wygrałaby, lecz nie z nim. Na dodatek brakowało jej gracji, z
którą zwykle walczyła. Jak widać, koktajle zrobiły z niej narzędzie.
Dawno nie walczył już dziesięciu minut z takim wachlarzem
akrobatycznych sztuczek. Skoki, przewroty następowały po sobie jak w jakimś
dziwnym tańcu wojennym, który ewidentnie nie chylił się ku końcowi, a Drazhara
powoli zaczynało to nużyć. Inkub uwielbiał zabijać, a nie męczyć bezsensownie
przeciwnika. Wyczekał momentu nieuwagi i odskakując rzucił shurikenami w dłonie
Lilith. Bezbłędnie trafił w nadgarstki. Bronie wypadły z rąk wojowniczki, która
wrzasnęła z bólu. Wojownik Aspektu Khaina nie trafił w jej nerwy, ani tętnice,
lecz bardzo blisko nich. To wystarczyło na nieosłonięte dłonie. Inkub odbił się
od podłogi i przeskoczył nad zaskoczoną przeciwniczką. Wylądował i uderzył otwartą
dłonią w szyję Mrocznej Eldarki, która natychmiast zwiotczała i upadła na
podłogę nieprzytomna.
Teraz musiał tylko znaleźć transport, by zawieść ją do…
Drazhar pomyślał nad tym, gdzie miałby zawieźć nieprzytomną wojowniczkę i wpadł
na pomysł, który mógłby nie spodobać się Vectowi.
CDMN.