środa, 22 maja 2013

Adeptus Astartes – Zwykła misja

Od autora: Ten tekst powstał, gdy obejrzałem całą grę Space Marines. Jest w niej widocznych wiele rozejść pomiędzy ogólnym kanonem, a siłą Kosmicznego Marines. Wiele widać tam niedopowiedzeń i mało wyjaśnień. Mam nadzieję, że mój twór przybliży Was do tego wspaniałego uniwersum, które ma wiele różnych błędów... Jednak nie o nie tutaj chodzi, przecież Imperator jest jeden i to On nami rządzi. Czytajcie z  imieniem Imperatora na ustach i w głowie oraz sercu. For the Emperor!

Kosmiczni Marines, Synowie Imperatora, Anioły Śmierci – tak ich nazywano. Ludzie we wspaniałych zbrojach, jak pradawni rycerze z dawnych wieków. Etos, który im przyświeca nazywa się Codex Astartes. Zapisane w nim zasady mają nauczyć i tworzyć najdoskonalszych wojowników, jakich ten świat jeszcze nie znał. Wytrzymali fizycznie i psychicznie, potrafiący pokonać każde zło nie z tego świata. Cztery Potęgi wyciągają obmierzłe ręce do ludzkości, po ludzkie dusze.
Czy ci wspaniali wojownicy rozmyślają o tym? Nie! Oni po prostu niszczą wszystkich, próbujących tego dokonać! Dlatego wykonują to, czemu nikt nie podoła. Są Synami Imperatora, Boga władającego ludźmi.
To zwykła misja Kosmicznych Marines. Zniszczenie wrogów Imperatora to ich główne zadanie i tylko ono ma dla nich jakiekolwiek znaczenie. Reszta, ochrona Imperium i jego społeczeństwa, ma mniejszą wartość. Nic nie jest ponad Imperatora! „Imperatorze chroń nas ode złego”.
Brat-kapitan Ixion, Kosmiczny Marine z Siódmej Kompanii Ultramarines, przechodził właśnie przez automatyczne grube, czarne drzwi prowadzące na mostek jego okrętu, „Gniewu Ultramaru”. Krążownik uderzeniowy przewoził Anioły Śmierci i obsługę statku, dowodzącą podczas lotu oraz przygotowującą wojowników do bitwy.
– Bracie-kronikarzu, czyż Astropaci nadal otrzymują sygnał z prośbą o pomoc? – zapytał Ixion, spoglądając na wielkiego wojownika, stojącego obok. Miał na sobie, podobnie jak kapitan, zbroję mocy. Grube płyty ceramitu połączone z adamantanem mogły wytrzymać wiele potężnych uderzeń, mogących zniszczyć zwykły czołg, dlatego właśnie Kosmiczni Marines byli oddziałami elitarnymi. Jedyną różnicą pancerzy, tych dwóch Synów Imperatora, był rodzaj ochrony głowy. Kapitan miał przyczepiony fioletowy hełm do pasa, a kronikarz, zamiast niego, posiadał kołnierz wytwarzający pole ochronne, chroniące także przed psioniczymi atakami wroga. Bronią, jaką posiadali, były miecze energetyczne schowane w pochwach. Psionik na dodatek trzymał w dłoni kostur mocy, pomagający w używaniu tajemniczych mocy Osnowy.
– Tak bracie-kapitanie – odpowiedział spokojnym głosem Barus Lakiew, kronikarz Siódmej Kompanii. Miał ciągle zamknięte oczy. – Nie dostałem od nich innej wiadomości.
Lecieli w Spaczni, dlatego iluminatory okrętu pokazywały purpurową przestrzeń dookoła. Niektórzy nie potrafili na nią patrzeć i wariowali, lecz nie Kosmiczni Marines. Dla nich nie było rzeczy niemożliwych.
Niedaleko chodził, od burty do burty, konsyliarz Aleksiej. Tak nakazał się zwać i nikt nie próbował tego zmieniać. Wiadomo było, że z każdego bólu fizycznego ten Kosmiczny Marine może cię wyleczyć. Ixion wielokrotnie bywał u niego, lecząc rany odniesione w bitwach. Każdy Marine z tej kompanii wiedział również o tym, że z bólem psychicznym należy zwracać się do Barusa Lakiewa, który swoim spokojem potrafił rozwiązać każdy problem. Na mostku brakowało jeszcze jednego dowódcy, kapelana Konrada Nieposkromionego. Tylko on potrafił utrzymać hart ducha i wiarę w Imperatora, tak ściśle, w ponad setce braci bojowych. To właśnie oni przewodzili tej części zakonu, dziesiątce oddziałów Taktycznych Marines. Wojownicy ci, bardzo wszechstronni, potrafili używać nie tylko boltera, ale również miecza łańcuchowego czy rakietnicy. Umieli dostosować się do każdej napotkanej sytuacji. Brat kapitan był z nich dumny od wielu lat.
Wybierali się właśnie na jedną z planet Segmentum Ultima – Boras Minor, którą podobno zaatakowało Łaaa! Orków, istoty tak bezwzględne i wszędzie się panoszące. Wyplenienie tej zarazy stało się olbrzymią trudnością. Jedyną możliwością było niszczenie ich zgrupowań zanim zmienią się w siłę, mogącą zagrozić całemu sektorowi. Dostali niedawno wiadomość, godzinę temu, i dlatego lecieli przez Osnowę, by dotrzeć na czas i zniszczyć wrogów Imperatora. Jednakże wyruszali tam tylko z jednego prostego powodu – byli najbliżej. Tak naprawdę ich kompania była częścią rezerwową korpusu. Nie powinni się mieszać do zwykłych bitew bez wsparcia.
– Bracie Aleksieju, czyż kapelan nie zaszczyci nas obecnością na zebraniu przed bitwą? – zapytał Ixion, spoglądając z lekkim zdziwieniem na konsyliarza, który miał na sobie zbroję podobną do innych, ale jedyną różnicę stanowił kolor. Zbroja była biała. Prawy naramiennik ukazywał godło zakonu, wyróżniające się błękitem, a lewy czerwoną helisę, określającą działalność tego Kosmicznego Marine. Dodatkowym wyróżnikiem był specjalny przyrząd, znajdujący się na prawym karwaszu: Narthecium. Urządzenie to dzieliło się na dwie części: reduktor do wyciągania genoziaren z poległych Marines i Carnifex – tłok wykorzystywany do eutanazji na zbyt rannych wojownikach. Praca konsyliarza nie należała do najłatwiejszych i najprzyjemniejszych.
– Może tak, ale nie jestem pewien. Jak ostatnim razem z nim rozmawiałem o przybyciu, to tłumaczył mi, że utrzymuje wiarę w naszych braciach swoimi kazaniami. Najprawdopodobniej nasze oddziały są właśnie na jednej z modlitw w kaplicy.
– Mam taką nadzieję – stwierdził Ixion i podszedł do kronikarza. Szturchnął go lekko ramieniem. Psionik otworzył lewe oko. – Bracie, najpewniej rozmyślasz nad strategią? – Barus kiwnął głową. – Mam pytanie, czy brat Tardiusz ma z nami wyruszyć? Obudził się niedawno, parędziesiąt minut temu.
– Powinien, jeśli chcemy utrzymać linię – odpowiedział enigmatycznie Lakiew. Robił to bardzo często, kiedy zaglądał w psioniczne odmęty świata. – Wyruszyć musisz również ty, bracie-kapitanie. Inaczej cała kompania przepadnie.
– Dziękuję za twe miłe słowa – odparł Ixion i wyszedł. Zostawił na mostku dwójkę dowódców, próbujących stworzyć plan w swoich głowach.

Tak jak zakładał, odnalazł kapelana w kaplicy razem z setką braci bojowych, klęczących i modlących się do Imperatora, proszących o Jego opatrzność. Przewodzący modłom trzymał w górze, nad czarną mównicą, swój Arcanum Crozius. Był to specjalny przedmiot kultu Imperatora, który wyglądał jak adamantowy buzdygan z głownią, przypominającą dwugłowego orła Imperium. Dzięki polu energetycznemu kapelan mógł go zmienić w zabójczy oręż, mogący przebić nawet potężne zbroje Kosmicznych Marines. Dlatego właśnie kapelani byli uznawani przez zakon za bardzo przydatnych wojowników na placu boju. Oczywiście liczyły się też ich chwalebne okrzyki na cześć zakonu i Imperatora, zagrzewające wszystkich braci do jeszcze większego wysiłku, by jak najszybciej zniszczyć wrogów.
– Chwalcie Imperatora, gdyż Jego siła jest wszechwieczna! – krzyknął kapelan Lokiw, nieprzerwanie patrząc w swoją broń. – Pamiętajcie, że każdy czyn dla Jego chwały jest wszechwieczny! Każdy człowiek działający dla Niego jest wszechwieczny!
– Chwała Imperatorowi – odpowiedziała na zawołania setka braci bojowych.
Kapitan stał przy drzwiach i czekał na zakończenie modlitwy.
– Wszystko czyniliście i czynić będziecie dla Jego chwały oraz ukazania Jego Wszechwiecznej Potęgi! Pamiętajcie o tym w czasie bitwy!
– Ta pamięć pozostanie w nas na zawsze! – skończyli Kosmiczni Marines, powstając z klęczek. Wszyscy odziani byli w zbroje mocy, tak samo jak ich duchowy przewodnik. Wyróżniał go kolor pancerza i hełmu. Przyłbica w kształcie białej czaszki i czarny odcień zbroi doskonale odznaczały go tłumie niebieskich braci bojowych.
– Bracie Lokiw – oznajmił Ixion, kiedy wszyscy wyszli oprócz kapelana, który stanął przed kapitanem. – Mam nadzieję, że nasze oddziały są gotowe do walki?
– Oczywiście bracie-kapitanie – odparł najspokojniej jak można wojownik, wyciągając przed sobą broń. – Imperator da im siłę. Nie bójcie się o tę bitwę kapitanie. Nikt nas nie powstrzyma w czasie ataku.
– Doskonale – stwierdził, odwracając się Ixion. Musiał iść na mostek. Czuł, że nie wszystko idzie po jego myśli.

Barus Lakiew stał właśnie odwrócony placami do wejścia, gdy wpadł przez nie kapitan. Wyczuł jego obecność. W Osnowie większość istota miała odzwierciedlenie w kształcie jakiegoś punktu osobowości. Ixion podszedł do kronikarza, a ten odwrócił się szybko do niego, trzymając w dłoni kostur.
– Mam nadzieję, że kapelan się odnalazł? – zapytał Barus.
– Odnalazłem go z braćmi, ale mam pytanie – odpowiedział kapitan. – Czy nie czujesz czegoś dziwnego?
– Nie, nic nie czuję – odparł kronikarz i odwrócił się pośpiesznie.
Wyszli z Osnowy i wpadli na pobojowisko. Wszędzie fruwały ciała zabitych imperialnych żołnierzach i zniszczone statki. Ciekawe, nie było widać śladu innych jednostek. Jakby coś uderzyło we wszystkie okręty i je zniszczyło, zmiażdżyło, spowodowało wybuch głównych generatorów i zbrojowni. Wyglądało to na sabotaż, zniszczenie przez jakiś potężny pancernik lub parę niszczycieli. Niemożliwe, by spowodowali ten pogrom Orkowie. A może...
– Astropaci, macie jakiekolwiek wieści z miasta? – zapytał kapitan, odwracając się do dziesięciu ludzi w purpurowych szatach siedzących w kółku.
– Nadal jedynie sygnał o pomoc bez żadnych innych wieści – odpowiedział mu jeden z nich, najstarszy. – Staram się odnaleźć jakiegoś astropatę na planecie, ale nie wyczuwam żadnego.
– To może być pułapka – stwierdził cicho Ixion. – Musimy jednak sprawdzić, co tam się dzieje… Pilocie – zwrócił się do jednego z siedzących przy konsolecie członków załogi. Był on serwitorem podłączonym kablami do statku i całego bioniczno-mechanicznego mózgu. Mógł dzięki temu wiedzieć o wszystkich jego problemach i w sekundy przetworzyć informacje. – Musicie nas przeprowadzić przez ten rój szczątków.
– Rozumiem – oznajmił spokojnym głosem półczłowiek-półrobot. – Nakierowuję statek na wybraną i najbezpieczniejszą trajektorię do atmosfery.
– Bardzo dobrze – odparł kapitan, kiwając ręką do kronikarza, by ten za nim poszedł. Wyszli i skierowali się do zbrojowni. – Musimy szybko zebrać wszystkich i przygotować do bitwy. Nie jestem pewien, ale wydaje się, że od razu wpadniemy we wrzącą zawieruchę.
– Niedobrze – orzekł kronikarz, stukając swoim kosturem mocy o pokład z adamantanu. – Nigdy bym nie sądził, że Chaos działa z Orkami, a już na pewno nie w taki sposób, by zniszczyć całą armadę statków. Jednak to niemożliwe, żeby Orkowie sami tego dokonali.
– Niektóre okręty zostały zmiażdżone – dodał Ixion, idąc obok psionika. – Nie przypuszczam, żeby okręty Chaosu mogły coś staranować... A może to Orkowie, ale w spółce z heretykami?
– Zgadzam się – potwierdził Barus. – Moim zdaniem żaden Ork nie poszedłby na tak idiotyczny układ z Chaosem. Musimy zebrać braci i sprawdzić całą planetę.
– Racja – kapitan wyciągnął komunikator, łącząc się z mostkiem. – Sprawdzić skanerami całą planetę. Chcę wiedzieć wszystko, co można, o poczynaniach i ruchach wroga oraz o najdziwniejszych odczytach i zniszczonych miejscach. Przesłać wiadomość do braci, by stawili się w zbrojowni. Rozumiemy się?
– Oczywiście, panie – odpowiedział serwitor.
Zbrojownia, jak wiedzieli wszyscy Kosmiczni Marines, była dostępna jedynie członkom zakonu – braciom bojowym i serwitorom specjalnym. W niej znajdował się sprzęt każdego z wojowników. Niektóre przedmioty należały do artefaktów bojowych i korzystali z nich jedynie weterani.
Pierwsi dotarli do niej kapitan z kronikarzem. Znajdowali się tam tylko serwitorzy, czyszczący dodatkowy rynsztunek bojowy, który musiał być gotowy do natychmiastowego użycia. Z uzbrojeniem podstawowym Marines rozstawali się tylko wtedy, kiedy uległ zepsuciu lub nie działał poprawnie. Sami go czyścili i dbali o niego. Wszystko musiało być doskonałe, tak jak oni sami. Byli zakonnikami, dlatego dzień, który nie należał do bitew, przeznaczali na modlitwę i doskonalenie samych siebie, by stać się najwspanialszym przedłużeniem woli Imperatora.
– Bracie-kapitanie, bracie-kronikarzu – mówili i kiwali głowami wszyscy, wchodzący do zbrojowni, bracia bojowi. Setka wojowników bez najmniejszych kłopotów zmieściła się w olbrzymim pomieszczeniu, wypełnionym po bokach półkami z rynsztunkiem. Marines zebrali się w dziesięcioszeregu, ustawieni oddziałami w kolumnach z sierżantem na czele i krzyknęli: – Czekamy na rozkazy!
– Doskonale – odpowiedział kapitan, przechodząc od prawego do lewego rzędu i obchodząc naokoło wojowników. – Mam nadzieję, że wasza werwa pozostanie z wami do końca bitwy. Nie wiem, na razie, z czym dokładnie mamy do czynienia. Są tylko doniesienia o Łaaa! Orków na tej planecie. Mamy... Chcę byście ich zniszczyli. Rozumiemy się?!
– Tak, bracie-kapitanie! – odkrzyknęli zebrani Synowie Imperatora, a ich głos rozniósł się po całym statku.
– A więc dobrze. Każdy z was dostanie informacje o punkcie do walki. Możemy jednak natrafić na coś innego niż Orkowie. Musicie być gotowi i ostrożni. Możliwe, że są tam Kosmiczni Marines Chaosu. Pamiętajcie bracia o tym, że...
– Nie wiemy, co to strach! – wyskandowali natychmiast wojownicy. To była ich największa i najważniejsza sentencja – „Nie wiemy, co to strach, bo my nim jesteśmy”.
– Doskonale. Tego oczekiwałem. W czasie przygotowań dostaniecie resztę informacji – powiedział na koniec Ixion, wychodząc ze zbrojowni. Nie miał już w niej nic do zrobienia. Pancerz i broń podstawową nosił zawsze. Resztę wezmą jego żołnierze.
– Kapitanie, przesyłam informacje reszcie z grupy uderzeniowej – powiedział serwitor monitorujący pracę systemu łączności. – Planeta Boras Minor jest zwykłym światem. Nie ma na niej wielkich potworów, czy olbrzymich gór. Przypomina – wiadome było, że mówi te wiadomości czytając z pokładowej biblioteki – najdawniejszą Terrę wiele tysiącleci temu. Znajdują się na niej połacie lasów i duża ilość mórz z oceanami. Planeta ma jedynie jedno wielkie miasto dzielące się na dwie części. Boras – północ i Minor – południe. Oddziela je mur, dlatego nie można zdobyć miasta od razu, gdyż jest podzielone na dwoje. Na planecie stacjonują Planetarne Siły Obronne i Systemy Siły Obronnej, ale te drugie jak widzieliśmy zawiodły. Planeta nie jest zbytnio bogata naturalnie, lecz warunki życia dla kolonistów są bardzo przystępne. Koniec informacji o planecie – zakończył wywód serwitor.
Niektórzy z Kosmicznych Marines odetchnęli stojąc w thunderhawku wraz z czcigodnym drednotem Tardiuszem wyposażonym w sześciolufowe działko i szpony energetyczne w lewej ręce.
Drednoty były specjalnymi maszynami przechowującymi śmiertelnie rannych Marines, by mogli ponownie wysyłać ich w bój za Imperatora. Jedynymi osobami dostępującymi tego zaszczytu mogli być weterani lub chwalebni bohaterowie zakonu. Tych pojazdów nie było zbyt wiele i każdą ich stratę opłakiwano oraz starano się zapobiec we wszelki możliwy sposób. Zbudowanie potężnego ceraminito-adamantowego pancerza i sarkofagu zajmowało najczęściej parę wieków. Dlatego właśnie uważano tych potężnych wojowników za wspaniałych żołnierzy i wsparcie. Każdy czuł do nich szacunek z powodu wielu lat wojowania w imię Imperatora.
Jednak drednot nie wyglądał jak najwspanialsza maszyna Imperium – Tytan. Specjalny sarkofag mieścił się w prostokątnym pancerzu i miał małe okienko pozwalające widzieć prowadzącemu, który na zawsze zostawał przykuty do maszynerii, gdyż podtrzymywała życie śmiertelnie rannego bohatera, by walczył wciąż i wciąż. Z tyłu znajdował się silnik spalinowy ruszający całym pojazdem. Dzięki łączeniom nerwów z mózgiem maszyny kierowca mógł nią władać jak własnym ciałem. Odczuwać jej ból i również widzieć jej oczyma – czujnikami wbudowanymi w różne części. Po bokach były potężne ręce mogące być wymieniane na różnoraką broń, którą preferował bohater za życia.
– Kapitanie, mam dane, o które pan prosił – oznajmił po chwili ciszy serwitor do samego dowódcy, który szybko połączył również kronikarza znajdującego się też w transporterze wraz z dwoma taktycznymi oddziałami. Na jego specjalny rozkaz wzięli po dwie rakietnice i cztery, z sierżantem, miecze łańcuchowe do drużyny. Reszta zabrała to co uważała za stosowne. Taktyczny Marines byli przygotowani do walki ze wszelkim przeciwnikiem, chociaż preferowali broń dystansową o średniej długości ostrzału, taką jak boltery, karabiny plazmowe, termiczne, czy miotacze ognia. Tylko na życzenie kapitana, najlepsi w bliskiej walce, wzięli właśnie inny oręż. – Jak wykazały skany planety, znajduje się na niej jedynie jedno wielkie miasto z okolicznymi i rozsianymi wioskami, które już nie istnieją. Zostały spalone, najpewniej przez bandy Orków. Łaaa! zbliża się nieprzerwanie do głównej bramy miasta. Jak pewnie pan wie, na około miasta znajduje się fosa ze zwodzonymi mostami. Nie jestem pewien, w jaki sposób Orkowie chcą dostać się do miasta, którego mosty są podniesione. Nie mogłem się połączyć z komputerem na planecie. Nie jestem pewien czemu, lecz wszystkie komunikatory na planecie są zniszczone. Nawet Orkowie nie posiadają niczego takiego. Głucha cisza na wszystkich falach. Ze skanów wiem, – mówił monotonnie suche fakty – że Orkowie zatrzymali się dwadzieścia kilometrów od miasta w okolicznych górach. Gdyż miasto znajduje się w głębokiej dolinie. Możliwe, że dlatego nie działają komunikatory, chociaż w to wątpię. Nie wiem co dzieje się w mieście. Planetarne Siły Obronne mogą być zniszczone, a przynajmniej ich siła może być mocno nadszarpnięta.
– Dziękuję serwitorze – oznajmił kończąc połączenie kapitan. Nosił hełm, tak samo wszyscy jego wojownicy. Uznawał, że pokazywanie twarzy jest oznaką pychy, której nie może być w sercach Synów Imperatora. Połączył się z pilotami transportowca. – Dowieziecie nas do lotniska w mieście?
– Przepraszam bracie-kapitanie – odpowiedział sucho jeden z pilotów – Nad miastem zaszły duże chmury i nie jestem pewien, czy przelecimy bez szwanku przez nie albo musimy nadrobić wiele drogi naokoło. Miałem się połączyć z panem za chwilę.
– Wyprzedziłem zdarzenia – stwierdził uśmiechając się lekko Ixion – Zawsze Imperator kieruje naszymi czynami. Postarajcie się zeskanować te chmury i przelecieć w ich najmniej gęstym punkcie. Jeśli nie na lądowisku, to wylądujcie na głównej drodze. Tylko nie piętnaście kilometrów od murów, ale bliżej. Rozumiemy się?
– Oczywiście bracie-kapitanie, bez odbioru.

Lądowanie przeszło bez problemów. Gdy przelecieli chmury udało im się zakołować i szybko znaleźli doskonale gładki pas ziemi do wylądowania.
Thunderhawki nie potrzebowały lądowisk. Trzy silniki odrzutowe dwuprzepływowe służyły do przyspieszania, a dwa z nich zamontowano na dwóch skrzydłach, by korygowały kurs oraz ściszały lecącą jednostkę, to nie mogło się nimi sprowadzić transportowca na ziemię bez kół w podwoziu, dlatego wprowadzono dysze wylotowe w spodzie pojazdu. Tworzyły one specjalną i spowalniającą poduszkę powietrzną, która dawała również możliwość wykorzystania jej, jako silnika pomocniczego w lotach kosmicznych. Transportowiec miał na wyposażeniu działo bojowe i podwójne działa laserowe na krótszych skrzydłach, które znajdowały się nad tymi z silnikami dwuprzepływowymi dla poprawy sterowności w lotach atmosferycznych, oraz cztery podwójne ciężkie boltery.
Po wylądowaniu transportowiec poleciał po zbrojmistrza i wieżyczki tarantula na rozkaz kapitana. Musieli się tutaj okopać i wycofać się do miasta, lecz druga opcja na razie nie wchodziła w grę. Orkowie najprawdopodobniej już ruszyli, w jakiejś części, w to miejsce i zaatakują. Najprawdopodobniej bandą wyposażoną w szybkie, ale lekkie pojazdy. Jeśli nikt z nich nie wróci do Łaaa!, Orkowie połapią się, że coś się stało, dopiero, gdy Kosmiczni Marines już znajdą się w mieście.
– Bracia-sierżanci – zwrócił się do dwóch stojących niedaleko wojowników w czerwonych hełmach ze złotą czaszką na czole. Kolor hełmu właśnie oznaczał przynależność do wyższej rangi. – Mam nadzieję, że macie sześciu podopiecznych z mieczami? – Kiwnęli głową. – Doskonale. Bracie Warniuszu pójdziecie ze swoimi trzema wojownikami ze mną, a ty bracie Klaudiuszu ruszycie z bratem-kronikarzem. – Barus podszedł do nich i przysłuchiwał się rozmowie. – Rozdzielimy się na trzy oddziały. Reszta zostanie na tej drodze i zaczeka na brata-zbrojmistrza. On zajmie się obroną tego przyczółka. My rozdzielimy się i wyruszymy na boki. Schowamy się w dołach po obu stronach drogi i zaczekamy na pojazdy Orków. Najpewniej przejadą obok, a wtedy zaskoczymy ich z oddziałami na środku ulicy. Zamkniemy ich w ścisku i wytniemy. Nie jestem pewien, czy będą same pojazdy, dlatego właśnie was wezwałem. Nie jesteśmy jednostką głównie ofensywną, lecz tutaj przede wszystkim chodzi o obronę miasta. Gdy zatrzymamy Łaaa! będziemy mogli zniszczyć ich sami lub wezwać inną kompanię. Chociaż mam cichą nadzieję, że sobie poradzimy. Rozejść się.
Gdy sierżanci poszli do swoich oddziałów przekazać rozkazy, kronikarz odezwał się po raz pierwszy, od kiedy weszli do zbrojowni:
– Tardiusz musi utrzymać linię.
– Wiem – oznajmił kapitan. – Dlatego właśnie stanie na samym przedzie umocnień i zatrzyma szaloną jazdę Orków. Wtedy my zajmiemy się nimi.
– Rozumiem.
Zbrojmistrz przybył dziesięć minut później informując, że Orkowie wysłali właśnie swoje pojazdy. Prawdopodobnie znajdowały się tam transportowce z oddziałami naziemnymi. To trochę ułatwiało sprawę dla nich i chcieli to wykorzystać.
Kapitan i kronikarz ze swoimi oddziałami Alpha i Beta zajęli rowy, a na środku drogi powstał ceramiczno-adamantowy mur przywieziony przez zbrojmistrza, za którym skryli się Taktyczni Marines i działka tarantula – automatyczne stanowiska ogniowe wyposażone w dwa ciężkie boltery. Było takich pięć, w różnych odstępach muru. Tardiusz właśnie stał za tym pośrodku i celował ze swojego działa na środek ulicy. Czekał na ruch wroga. Czekał na przyjazd Orków i innych wrogów Imperatora. Miał zamiar ich zniszczyć. Wszystkich!
Orkowie przyjechali, tak jak było zaplanowane, za około dwadzieścia minut. Parędziesiąt pancerfur i bojowych wozów przybyło, i zatrzymało się czterysta metrów od muru. Czekało. To lekko zaskoczyło Kosmicznych Marines, ale zaraz wrogowie ruszyli do przodu na barykady. To był błąd. Tardiusz zaczął, jako pierwszy strzelać, a potem doszedł ostrzał z tarantuli. Sześć stanowisk zalało wrogów ogniem bolterowym. Dziesięć pierwszych pojazdów zniknęło za chwilę w dużych wybuchach. Reszta przeleciała po ich szczątkach i pomknęła dalej strzelając ze swoich karabinów. Tysiące pocisków uderzyło w potężny pancerz drednota i mur. Nie mogło się przebić, nie tak słabą siłą, lecz za późno na to wpadli. Kapitan z kronikarzem już wyskoczyli i zaatakowali od tyłu, a Kosmiczni Marines wstali zza muru i zaczęli ostrzał ze swoich rakietnic, bolterów, karabinów plazmowych. Lekkie pojazdy nie miały żadnych szans w tym ścisku. Pociski przebijały się przez lekką plastal. Zwykłe blach Orków nie mogły zatrzymać tego ostrzału. Za dwie minuty było po wszystkim. Sierżanci z dowódcami zajęli się starającymi się uciec na piechotę Orkami, a reszta z oddziałów wyszła zza umocnień i strzelała do pozostałych przeciwników. Tą bitwę wygrali bez żadnych strat. Tak jak opisywał Codex Astartes.
Kapitan zarządził odwrót do miasta. Wojownicy wyruszyli, a zbrojmistrz z serwitorami zajął się rozmontowywaniem przyczółka i przewożeniem go na krążownik thunderhawkiem.
– Mieście Boras! – krzyknął brat-kapitan wspomagany przez głośnik w hełmie do zamkniętej bramy głównej i podniesionych mostów. – Nakazuję wam w imię najświętszego Imperatora otworzyć te wejście! – Odpowiedziała mu cisza. – Ponawiam rozkaz! Opuście mosty i otwórzcie nam bramę! – Na właśnie ten rozkaz most powoli zaczął opadać w kierunku głębokiej fosy. To co było w środku nie wyglądało normalnie.
Brat-kapitan Ixion szedł właśnie po głównej ulicy dużego miasta Boras. Miał w swoich dłoniach bolter klasy Stalker. Karabin z lunetą o średnim przybliżeniu. Broń nie należała do snajperek, a jedynie mogła za nią uchodzić. Marine wziął ze sobą również dwa magazynki z boltami klasy Kraken, które doskonale przebijały pancerze mocy.
Rozglądał się po okolicy w swoim hełmie. Szedł sam, ale wiedział, że na krążowniku stacjonuje dwudziestu Kosmicznych Marines mogących natychmiast spaść z nieba i go wspomóc. Chciał sam sprawdzić co się dzieje w pałacu, który znajdował się dokładnie pośrodku miasta. Mur dzielił go na dwie części.
W mieście nikogo nie było i to oczywiście najbardziej zadziwiło kapitana, który zdecydował, że sam wyruszy by to sprawdzić. Nie powinien, a przynajmniej z jakimś oddziałem, lecz Ixion wiedział o całym Codex Astartes o wiele więcej niż jego bracia. Dlatego właśnie wyruszył samodzielnie, ale nieprzerwanie wysyłał sygnał ze swojej zbroi do krążownika uderzeniowego i zbrojmistrza znajdującego się przy głównej bramie z resztą oddziału. Zanim ich zostawił, kazał bronić głównego przejścia i sprawdzić, czemu brama otworzyła się samoistnie. Bardzo możliwe, że spowodowane to było Duchem Maszyny mostu. Weryfikował to zbrojmistrz z paroma serwitorami. Mieli natychmiast wysłać wiadomość jak się czegoś dowiedzą. Zrobił tak, bo Codex Astartes informował: "Kapitan Kompani ma prawo wyruszyć samemu na misję, jednak musi dbać o swoje i oddziałów bezpieczeństwo."
Brat-kapitan zauważył na dachu jakiś cień. Skierował tam lunetę i przybliżył obraz. To był flaga... Ultramarines.
– Na Imperatora – oznajmił i pobiegł w kierunku budynku. Dobiegł do ściany chowając się w czasie przejścia koło stojących bezpańsko pojazdów. Całe ulice były nimi zaśmiecone. Wyglądało to tak, jakby wszyscy ludzie po prostu odeszli od pracy, a to nakierowało myśli w jedną stronę: Chaos. – Bracie-kronikarzu – połączył się z psionikiem przez komunikator w hełmie. – Nie wyczuwacie jakiś mrocznych energii?
– Nie, nic nie wyczuwam bracie – odpowiedział Barus Lakiew. – Nawet nie mogę odnaleźć w Osnowie skupiska Orków, a to budzi moje złe przeczucia. Nie jestem pewien co się dzieje. Jakby całą planetę zasnuł jakiś Cień.
– Dziękuję, bez odbioru – stwierdził na koniec Ixion dochodząc właśnie do głównych drzwi. Oparł się plecami o ścianę i delikatnie nacisnął klamkę lewą dłonią. Puściła bez problemów, a wejście zaraz stało otworem.
Wpadł jak błyskawica. Ćwiczył to wielokrotnie przez sto lat w różnych sytuacjach. Wszedł rozglądając się po bokach i trzymając bolter wysoko z lunetą przy prawym oku. Celownik połączony był z hełmem, dlatego można było z niego korzystać bez podnoszenia broni, ale kapitan lubił swoje dawne odruchy, a nic go nie kosztowały. Lepiej zawsze być przygotowanym na zły obrót spraw. Dlatego po rozejrzeniu się skoczył do przodu robiąc przewrót i doskakując do jednego z filarów dużego holu. Przywarł do niego i popatrzył dokładniej na to co go otacza. Za sobą miał otwarte drzwi wejściowe do budynku. Znajdować się musiał w jakimś administracyjnym gmachu. Ścian, oprócz tych znajdujących się od strony wejścia, nie było. Zamiast nich były tam okienka dla klientów. Może to poczta? Nie miał pewności, gdyż nie widział żadnych listów. Pomieszczenie było opustoszałe tak samo jak całe miasto. Nie podobało mu się to. Maczanie się Chaosu do Imperium zawsze zostawia nadzwyczajne ślady. Odszedł od filaru i skierował się do jednego z okienek. Zaraz spostrzegł, że przy tym najbardziej po lewej znajdują się drzwi. Sprytnie ukryte za kolumną. Musiały prowadzić do jakiś pomieszczeń służbowych. Taki też napis tam zobaczył. Przyczepił się do ściany i znowu delikatnie nacisnął klamkę lewą dłonią. Odsunął drzwi szybko na oścież i zaczekał chwilę. Nic się nie stało. Połączył się z celownikiem i wystawił broń zza framugi. Nie zobaczył nic złowrogiego. Wszystko wyglądało czysto i perfekcyjnie... To było niemożliwe. Nie tutaj. Wyszedł zza ściany i rozglądnął się po wszystkich kątach. Nic nie spostrzegł. Po prostu długi korytarz z wieloma bocznymi drzwiami prowadzącymi najpewniej do łazienek i różnych pokoi z papierami administracyjnymi. Otworzył każde drzwi i wszystkie szafki, lecz oprócz doskonale ułożonych stert dokumentów, kubków, łyżeczek i innych zastaw nie znalazł nic ciekawego. To go lekko przeraziło. Taka dokładność była szanowana, ale nie wtedy, gdy nikogo nie ma w mieście. Jak uciekali, to musiało się stać coś dziwnego. To było niemożliwe, by nic nie zostało przewrócone, zniszczone. Brak jakiegokolwiek błędu. To niewykonalne. Czuł ewidentny strach...
– "My nie czujemy strachu" – powiedział jeden z najważniejszych cytatów z Codex Astartes. – To my go stwarzamy w umysłach naszych wrogów.
Brat-kapitan wszedł przez ostatnie drzwi. Za nimi znajdowały się schody. Bardzo wysokie. Prowadziły na samą górę. To było ciekawe. Nie był pewien co znajdowało się w innych pomieszczeniach budynku, lecz może zwykłe mieszkania. Sprawdzi to potem. Zaczął wchodzić po betonowych schodach. Miał skierowany bolter w stronę drzwi, a oczami za czerwonymi wizjerami nieprzerwanie rozglądał się. Nagle poczuł jak coś jest nie tak. Nacisk schodka był zbyt słaby. Musiał być... Cofnął nogę w grubym, opancerzonym bucie. Wystrzelił parę boltów w kolejne schodki przed sobą. Tak jak myślał. Dziesięć z nich było pułapką, zawaliły się po trafieniu potężnym pociskiem z rdzeniem ze zubożonym uranem. Pięć metrów będzie musiał skoczył. Pięć metrów w grubym ceramitowym pancerzu nie było łatwym wyzwaniem. Jednak on był Kosmicznym Marines. Miał węglowy egzoszkielet, który o dwieście pięćdziesiąt procent powiększał, i tak wielką, siłę nadczłowieka. Wyskoczył bez problemów i wylądował na kolejnym schodku, dwa od przepaści. Popatrzył w dół. Przynajmniej dwadzieścia metrów spadania, to nawet dla niego za dużo. Nie wydostałby się sam. Szybko poszedł po schodach na górę, nie patrząc już w tył.

Otworzył drzwi kopniakiem i wypadł zza nich robiąc przewrót oraz lądując w przyklęku. Rozejrzał się z bolterem przy hełmie. Luneta przydała się i to bardzo. Dzięki temu obejrzał okoliczne dachy. Nie zobaczył nikogo. To nie było zaskoczeniem. Flaga Ultramarines powiewała nieprzerwanie przy jednym z rogów. 
Wstał i skierował się do kolejnej nadbudówki, prowadzącej najpewniej do jakiś mieszkań. Może tam kogoś spotkam – pomyślał. Każdy z budynków oprócz paru anten i wejść na klatkę niczego nie miał ciekawego. To nie wyglądało na normalne miasto. Na pewno nie było takie dawniej. To przypominało nową i niezamieszkaną nigdy wcześniej przestrzeń mieszkalną. Otworzył drzwi i spojrzał w głąb. Dzięki implantom w oczach i noktowizorowi w hełmie mógł zobaczyć rzeczy w prawie całkowitych ciemnościach. Dlatego był właśnie Kosmicznym Marines, a nie jakimś zwykłym żołnierzem. Zobaczył przepaść na jakieś pięćdziesiąt metrów długości i szerokości. To go naprawdę zaskoczyło. W całym kapitańskim życiu nie odkrył takiej pustki. Po prostu wielkie pomieszczenie nie było zagospodarowane do niczego. Prostopadłościan z górnym wejściem, a jego schody... Nie istniały. Nie można było zejść, ale Ixion dostrzegał kogoś na dole.
– Kim jesteś?! – krzyknął podnosząc lunetę i przybliżając zoom do postaci. To był jakiś cywil z beżowej koszuli i czarnych spodniach. Miał czarne włosy i zielone oczy. Jego ciało nie było umięśnione, nie mógł być więc żołnierzem. Na pytanie nawet nie podniósł głowy. Kapitan ponowił rozmowę. – Kim jesteś, na Imperatora, człowieku?!
– Ocalałym! – odpowiedział cywil i podbiegł bliżej, do samej ściany i patrzył w górę przymrużając oczy. – Jesteście Kosmicznym Marines?
– Dokładnie sługo Imperatora – odparł kapitan starając się wymyśleć sposób, jak tamtego człowieka wyciągnąć. To nie będzie proste. – Będę musiał cię wyciągnąć, ale jak, na Oko Terroru, się tam znalazłeś?
– Nie wiem Aniele Śmierci. Obudziłem się po prostu w tym miejscu.
– Dobra, zaczekaj. Zaraz cię wyciągnę.
Ixion nic nie zobaczył w środku, a więc obszedł rogi dachu. Było tak jak zakładał. Cały budynek okalał kabel grubego drutu przewodzącego prąd. Mógł bez problemu go użyć. Jego długość wynosiła, ze sto metrów. Odciął główną część od prądu mieczem energetycznym i łatwo poodrywał przewodnik od betonowych ścian, do których przyczepiony był cienkimi paskami plastali. Zrzucił koniec na dół dziury i wyciągnął cywila. Jego zbroja ważyła więcej niż ten człowieczek.
– Dobrze, a więc nic nie wiesz? – zapytał retorycznie, ale mężczyzna odpowiedział kręcąc głową. – Niezbyt dobrze, sługo. Będę musiał wyruszyć w dalszą drogę do pałacu. Ty, wyrusz w stronę głównej bramy i odnajdziesz brata-kronikarza. On może otworzy twój umysł. Masz komunikator – podał mu małe urządzenia z torby przy pasie. – Jeśli zaświeci się zielona lampka odbierz, będzie to dzwonił ktoś do ciebie. Jak czerwona. Najlepiej uciekaj. Rozumiemy się?
– Tak panie – odparł człowiek i skierował się do wejścia do poczty.
Kosmiczny Marines, ubezpieczył się. Gdyby jego komunikator w hełmie padł, natychmiast ten znajdujący się u sługi zapali się na czerwono karząc krążownikowi uderzeniowemu "Gniewowi Ultramaru" natychmiast wysłać dwa składy Taktycznych Marines, którzy pomogą w walce. To była jedna z informacji w Codex Astartes: "Pełne bezpieczeństwo."
Ixion ocenił odległość pomiędzy budynkami i przeskoczył cztery metry. Przebiegł długość dachu i znowu skoczył. Coś takiego było dla niego łatwizną. Walczył z demonami Chaosu, Orkami, Tyranidami, Nekronami – nic nie mogło go zaskoczyć na dłuższą metę. Odkrył już czemu tamte pomieszczenie było puste. Ktoś po prostu wszystko wymontował. To zdawało sie idiotyczne, lecz może takie nie było...
Po dwudziestym skoku zobaczył majaczące iglice. Oznaczało to tylko jedno: zbliżał się do pałacu. Dwa budynki przed zatrzymał się i rozejrzał korzystając z lunety. Tak jak myślał, wrogowie są właśnie tutaj. Dwóch Kosmicznych Marines Chaosu z Legionu Dzieci Imperatora, zdrajców przeszłych na stronę Slaanesha, właśnie stało na kolejnym dachu i patrzyło na poboczne ulice. Dobrze, że nimi nie podróżował. Ocenił odległości między celami i podszedł do krawędzi dachu. Przyklęknął ukrywając się za małym murkiem chroniącym przed upadkiem z wysokości. Zmienił magazynek na ten z pociskami Kraken. Wycelował w głowę jednego z przeciwników. Strzelił trafiając bez problemu. Kiedy wróg osuwał się, drugi odwrócił się chcąc sprawdzić, czemu coś z tyłu zachrzęściło, to były łączenia w zbroi, ale nie zdążył niczego sprawdzić, gdyż drugi bolt z bolteru klasy Stalker przebił jego mózg lecąc nad grubym i wysokim naramiennikiem pancerza mocy.
– Dobrze – stwierdził brat-kapitan przeskakując kolejny dach. Nie zobaczył nikogo w okolicy, żadnych innych strażników na dachach. To nie było prawidłowe. Żaden normalny oddział Kosmicznych Marines nie popełniłby tak karygodnego błędu. Jednak to byli zdrajcy, plugawi heretycy.
Ixion zlustrował całą przestrzeń przed wielką bramą pałacu. Nikt nie pilnował wejścia. Dosłownie nic. Żaden automatyczny bolter, ani jakikolwiek oddział kultystów. Otworzył drzwi w nadbudówki na tym dachu. Odnalazł schody i zszedł nimi, sprawdzając wszystkie kąty. Tak jak myślał, nikogo nie odnalazł, choć był to budynek mieszkalny. Pokoje były puste i oczyszczone ze wszystkiego. Nikt tam nie mieszkał.
Wyszedł na ulice, dokładnie naprzeciwko wejścia do pałacu. Nic go nie zaskoczyło, dlatego pobiegł do bramy i zaklął, gdy ciało zatrzymało się na środku drogi. Nie mógł się poruszyć. Nawet egzoszkielet odmawiał na jego bodźce. To oznaczało tylko jedno.
– Witajcie kapitanie Ixion – powiedział diabolicznie miły dla ucha głos podchodzącego do niego potwora. Demonetki, służebnicy Slaanesha. – Myślałam, że przybędzie was więcej. Na to liczyłam, gdy wezwałam pomocy. A tu ci niespodzianka. Sam brat-kapitan Siódmej Kompanii do nas przybył! – krzyknęła demonica i machnęła dłonią. Z okolicznych budynków wybiegło czterdziestu Kosmicznych Marines Chaosu, w tym dziesięciu Marines Kakofonii z blasterami dźwiękowymi. To właśnie ich wystrzały zatrzymały jego ciało. Skupiona wiązka fal wyłączyła większość systemów zbroi i powstrzymywała ruch. Nie było dobrze. – Myślę, że spodoba ci się w naszym pałacu rozpusty?
– Najpewniej nie – odpowiedział zły za swoją nieostrożność kapitan, lecz nie pokazał tego w głosie. – Myślę, że twój lubieżny uśmieszek zniknie, gdy bolt z mojego Stalkera przebije twoją głową i zrobi z niej miazgę.
– Ciekawe jak to zrobisz? – spytał idący w tą stronę sierżant Dzieci Imperatora. Widać to było po jego spaczonej twarzy. Nie nosił hełmu, gdyż głowa nie zmieściłaby się tam. Włosów nie miał, a zamiast nich kolce dziwnie wbite w ciało w kształt koła. – Mam nadzieję, że twoi braciszkowie już tutaj idą? – zapytał głosem udającym nadzieję i szyderstwo. Język tak miękki i obrzydliwy mieli jedynie słudzy Boga Rozpusty. – Nie zostawiliby swojego kapitanka na zatracenie? Prawda?
– Nie, nie zostawiliby na zatracenie – odparł Ixion widząc czerwoną lampkę w swoim hełmie. Komunikator nie działał już od dłuższego czasu. – Będzie ciekawie – pomyślał, gdy jego autozmysły wyciągnęły z powietrza ten jeden, niepowtarzalny dźwięk. – Na pewno nie bez walki – stwierdził i poczuł jak moc blasterów słabnie. Wrogowie spojrzeli w niebo i zaklęli plugawie w dziwnym języku, gdy z nieba spadły na nich trzy kapsuły desantowe, kapitan nie pomyślał o tylu, miażdżąc wszystkich Marines Kakofonii. Nie mieli dzisiaj szczęścia.
– Pomioty Slaanesha, ugnijcie się pod wolą Imperatora! – krzyknął kapelan Konrad Nieposkromiony wyskakując z kapsuły, zanim się całkowicie otworzyła. W rękach miał swój Arcanum Crozius i pistolet plazmowy, którym wystrzelił w głowę demonetki, która rozpadła się po tym trafieniu w pył.
Trzy oddziały Kosmiczni Marines szły biorąc na cel lekko zaskoczonych wojowników Chaosu. Zanim tamci zaczęli strzelać, dwudziestu siedmiu leżało martwych. Trzech sierżantów miało w dłoniach miecze łańcuchowe i szarżowało z kapelanem na bramę pałacu. Nie wiadomo co mieli zamiar zrobić, lecz kapitan za chwilę do nich dołączył. Taktyczni przyklęknęli i zaczęli wymianę ognia z pozostałymi zdrajcami, który wycofali się do różnych budynków, ale zaraz ich stamtąd wykurzono łatwym sposobem. Dwóch w każdym oddziale, oprócz standardowego boltera, wzięło rakietnicę z trzema pociskami zapasowymi. Wystrzelili po dwa na każdy budynek zdrajców. Gdy weszli do nich, nikt ze sług Chaosu nie był żywy. Każdy leżał rozczłonkowany lub ze zniszczonymi częściami ciała.
Kapitan ze swoją drużyną dobiegł do wejścia. Brama miała dziesięć metrów wysokości i czternaście szerokości. Cztery płyty połączone ze sobą w sposób krzyżowy zamykały dostęp do pałacu, ale to nie była bariera dla Kosmicznych Marines. Każdy z dowódców miał przy sobie granat melta. Specjalny ładunek wybuchowy mający tak dużą energię cieplną, że podczas detonacji roztapiał wszystko w okręgu jakiejś odległości. Te standardowe miały trzy metry zniszczeń. Rzucili je w środek bramy. Połączony wybuch otworzył w ceramitowo-adamantowej bramie dziurę o wielkości sześciu metrów. Dzięki temu weszli przez nią bez problemu. Zaraz dołączyła reszta oddziałów.
Pałac wyglądał jak czysta orgia na cześć Bogów Chaosu, a w szczególności jednego z nich. Nikt nie mógł tego przeżyć. A na pewno przeżyć i pozostać normalnym człowiekiem.
– Bracie-kapitanie, przykro mi – powiedział kapelan chowając pistolet. Lewą dłoń położył na ramieniu wojownika, a prawą podniósł swoją broń z dwugłowym orłem. – To właśnie dzieje się, gdy nie uda nam się czegoś uratować, lecz miasto nie jest skażone, doszczętnie. Sprawdziliśmy to i chcieliśmy wysłać dane, lecz sygnał pańskiego komunikatora zniknął. Wyruszyłem natychmiast na pomoc. Kronikarz i zbrojmistrz odkryli, że to jakiś kultysta otworzył nam drzwi. To właśnie ten cywil, którego spotkałeś. Miał pański zapasowy komunikator.
– Racja – dodał kapitan.
– Dlatego nie zabiliśmy go, a przebadaliśmy. Był czysty. Demon wyczyścił mu pamięć i zawładnął na jakiś czas. Czystym zrządzeniem losu udało mu się przeżyć upadek z tamtej wysokości. Nie mogę stwierdzić, czy to nie opaczność Imperatora go uchroniła. Jednak wracając do najważniejszych rzeczy. Druga połowa miasta nie wie co się dzieje. Nic tam się nie stało. Jednak Orkowie zaatakowali bramy, ale kronikarz doskonale radzi sobie z obronę. Ma przecież brata Tardiusza. On nienawidzi Orków, bardziej niż czegokolwiek.
– Prawda kapelanie, jednak pałac trzeba zburzyć.
– Kapitanie Ixion – powiedział ktoś w komunikatorze hełmu. Tego głosu nikt nie mógł pomylić. Nikt nie mógłby, gdyż legenda Ultramarines nadal żyła i walczyła dla Imperatora.
– Mistrzu Marneusie Augustusie Calgarze, Lordzie Macragge – wymienił szybko tytuły dowódca Siódmej Kompanii. – Jaki zaszczyt mnie spotyka z tego spotkania. Kiedy mam oczekiwać twojego przybycia?
– Mnie? – zapytał rozbawiony Mistrz Zakonu. – Nie musisz oczekiwać, lecz Cato Sicariusa i owszem. Wysłałem go z oddziałami do miasta, a sam zajmę się z Trzecią Kompanią Łaaa! tych plugawych Xeno.
– Rozumiem panie – odparł Ixion i machnął dłonią do kapelana, by skierowali się do wyjścia. – Mam tylko jedną prośbę.
– Słucham uważnie.
– Proszę o zesłanie bombardowania orbitalnego na pałac, środek miasta Boras Minor.
– Dobrze, rozważę tą prośbę – wyjaśnił spokojnie Calgar. – Mam tylko mały dylemat. Czy to jest konieczne? Systemy nie wykazują niczego złego.
– Mistrzu, pałac jest całkowicie splugawiony. Nic z niego nie zostało dla Imperium, oprócz miejsca dla budowy po oczyszczeniu.
– Niechaj tak będzie kapitanie. Zarządzam bombardowanie orbitalne – zakończył rozmowę Marneus.

Ixian i jego wojownicy stali dziesięć budynków od pałacu, ale i tak widzieli olbrzymią moc dział na barce bojowej "Severian". Pałac jakieś pięć minut temu był wielkim budynkiem złożonym z dziesiątek iglic i dużych kopuł, lecz teraz wszystko się zapadało do środka. Doskonale wycelowane strzały zniszczyły wieże i tworzyły z nich podstawy wyburzania. Spadające w dół bryły betonu i plastali miażdżyły pod sobą szklane kopuły budynku, które nie wytrzymując obciążenia runęły również zmieniając całą splugawioną przestrzeń w obryzgane krwią pobojowisko. Słychać było krzyki umierających nawet z tak wielkiej odległości i głośności wystrzałów barki bojowej oraz krążownika uderzeniowego, który zaraz dołączył do niszczenia Chaosu. Potężne rakiety uderzały w podstawy filarów i zawalały wielkie części. Mur okalający pałac również zaczął zapadać się grzebiąc zepsutą ziemię.
Pociski uderzały tak długo, by zmienić wszystko w proch i gołą ziemię. Wypalony plac po obrzydliwych orgiach i chuciach sług Slaanesha, dla których nie ma już ratunku.

To właśnie zwykły dzień Kosmicznego Marines, Sługi Imperatora, Anioła Śmierci. Zniszczenie wrogów Tego, który jest nieśmiertelny i najpotężniejszy.

czwartek, 16 maja 2013

Przybysz

Od autora: To tekst opisujący ciekawą sytuację, bo w szczególny sposób łączy się z Warhammerem 40.000. W jaki? Odkryjcie to sami, przecież nie będę wam spoilerował. Zapraszam do lektury.

 Przybysz

Przybysz wszedł do banku przez otwarte drzwi. Zobaczył porozrzucane kartki i wiele krwi, choć nie ujrzał żadnych ludzkich ciał. Cała podłoga i ściany były purpurowe. Tuż nad podłogą wisiał ozdobny, mosiężny żyrandol. Światło mocno podkreślało dominujące barwy – biel kartek, czerwień krwi i refleksy na wypolerowanym metalu.
Wyszedł z pomieszczenia. Pomyślał, że w tej zniszczonej ogniem wiosce muszą być gdzieś ludzie opętani przez siły nieczyste. Inkwizycja zajmuje się tylko rzeczami nadprzyrodzonymi. Pewnie demon gdzieś ukrył ludzkie szczątki. Przeszukał całą wieś. W warsztatach tkackich i przy kołach wodnych znalazł ciała. Większość ich pozbawiona była głów. Popatrzył na swój ozdobny płaszcz. Cały był we krwi. Ucieszył się, że miał go na sobie. Koszula, spodnie i pochwa na miecz pozostały czyste. Czekało go jeszcze wiele pracy w tych „brudzących miejscach”. Przerzucił kilka ciał ubranych w wykwintne stroje i sprawdził ich kieszenie. W jednej znalazł glejt królewski. Widać, że był to ktoś ważny.
Usłyszał za sobą jakiś szelest. Obrócił się na pięcie. Zobaczył w drzwiach dziewczynę. Miała poszarpaną odzież całą we krwi. Wyglądała na szesnaście lat. Miał rozkaz od papieża, by chronić bezbronnych i starszych. Podbiegł szybko zobaczywszy, że zaraz upadnie. W czasie biegu jego oczy spotkały się z jej źrenicami. Poczuł coś dziwnego, lecz zimna logika nauczyła go natychmiastowego reagowania. Złapał ją, gdy już prawie leżała na ziemi. Wyprostował się. Była lekka, pewnie parę dni nic nie jadła.
Ruszył z dziewczyną do ratusza. Był to jedyny budynek nienaruszony ogniem. Pewnie dlatego, że był na uboczu. Ciężko było iść z osobą niesioną na rękach. Po dojściu był zmęczony. Również widok śmierci i stęchły odór nie był dla niego przyjemnym doświadczeniem. W ratuszu znalazł pokój burmistrza i w nim się rozgościł. Zapalił ogień i położył dziewczynę do łóżka.
Wieczorem, gdy już znalazł coś do jedzenia, spróbował obudzić swoją towarzyszkę. Nic z tego nie wyszło. Zrobił kolację, posilił się i zapalił fajkę znalezioną w biurku. Razem z tytoniem znalazł pamiętnik. Zdziwił się zobaczywszy, że większość kartek jest zniszczonych i nadpalonych. Jedynie ostatnie jakoś się trzymały i były w większości czytelne.

Dzień 4
Weszli, nie możemy się obronić. Nie wiem czego chcą. W czarnych płaszczach z bronią w ręku niszczą domy i zabijają wszystkich. Nikt nie może ich pokonać. Nawet wielcy rycerze przegrywają walcząc z nimi. Znalazłem ich broń. Trzymali mnie na zakładnika. Chcieli okup, ale wiem, że i tak by Król im nic nie...
Schowałem ją pod podłogą. Nie powiem, bo mogliby przeczytać. Ten kto szuka, znajdzie ją. Pod podłogą mówią głosy. Pod podłogą, więc schowałem ją tam. Szukajcie a znajdziecie. Tak mówi Pan, a więc tak jest [dopisek na boku strony].

Inkwizytor, zakonny wysłannik inkwizycji i papieża do zbadania niepokojących wieści z północy kraju, na chwilę przestał czytać i popatrzył na podłogę. Skorzystał ze swojej mocy zesłanej przez Boga. Miał wszechwidzące oczy. Szybko znalazł to, czego szukał. Podniósł się z krzesła, podszedł do drewnianej deski i siłą ją wyrwał. Znalazł pod nią pudełko, a w nim coś, czego się nie spodziewał. Narzędzie rolnicze, ale nie zwykłe, lecz jakby broń. Przystosowane było do zadawania pchnięć i nawet cięć, przez naostrzenie boków. Zabrał pudełko i podszedł do biurka, znowu biorąc się za czytanie.

...dał. Nawet złamanego grosza. Po prostu świetnie, niech Panu będą dzięki. I znowu przegrałem. Znowu trzeba będzie ich wezwać jak rok temu.
Kilka stron nadpalonych dalej.
Dzień 6
Udało się, zginęli. Tylko czemu zniszczyły mi te cłośie całą wieś [pismo było dziwne, jakby pisała je niedouczona osoba]. Zarżnęli mie wszystkie krowisie i dupereleczki i jakieś tam gąśleczki. To bylo oklopne. Strasssne te były, te demony. Afuuuu, heretyckie plugawe cary. Znowu są tutaj by nam dopleć. Znowu zniscyli domki i chalupki.
Dzień 7
No i znowu mnie zaatakowali i znowu nic się mi nie stało. Chciałem tylko uratować moją wieś.

Miał przejrzeć co jest dalej, ale z lektury wybiło go stęknięcie. Odwrócił głowę w stronę łóżka. Zobaczył, że dziewczyna chce wstać, ale nie ma zbytnio siły.
- Leż, nie ma co się przemęczać. Dobrze, że wstałaś. Musisz coś zjeść, bo mi tu zemrzesz… – Dostrzegał, że jej wzrok jest skierowany na jego płaszcz wiszący na wieszaku. Był pokryty zaschniętą krwią. – A, o to ci chodzi. Jak cię niosłem i przeszukiwałem zwłoki, obryzgałem się nią. Brudna to robota, ale jak już jesteś wyznaczony, to trzeba działać. Inkwizycja nie ma sobie równych w robocie z duchami i demonami. Taki już nas los.
W jej oczach zobaczył jeszcze większy strach. Znała tylko opowieści o złych inkwizytorach zabijających ludzi dla swojej uciechy. Człowiek tej profesji, chcący pomóc, był dla niej dziwnym zjawiskiem.
- Będę musiał wyjechać za jakiś czas, by sprawdzić okolicę.
- Niieee... zoos... tawiaj... mnie – wyjąkała przez zaschnięte gardło. Popatrzył na nią ze zdziwieniem. Pierwszy raz ktoś prosił go o zaprzestanie pracy.
- Czemu miałbym to zrobić? Przecież muszę sprawdzić, co się tutaj dzieje. Wszystko jest na ziemi możliwe. Począwszy od duchów i złych ludzi, a skończywszy na demonach i upiorach przeszłości. Nieraz już je widziałem. Niemiły to widok. Uwierz mi. Świat staje się przez jakiś czas taki mdławy. Jednak dzięki tym oczom mogę widzieć demony w ich prawdziwej postaci, a dodatkowo widzę rzeczy dla innych ludzi niewidoczne. To również wielkie przekleństwo. Widzisz demona całkowicie jakim jest. Nie chciałabyś wiedzieć jak to wygląda. „Cieszcie się ludzie o zbyt małej wiedzy, by wątpić”. Tak, te słowa mówią prawdę. Ale wracając do ciebie, najpierw coś zjedź i napij się, a potem pogadamy.
Zrobiła dokładnie to, o co ją poprosił. Ciężko jej było z usadowieniem się na krześle, ale pomógł jej usiąść. W miarę jedzenia stawała się coraz żwawsza. On wiedząc, co dzieje się jak ludzie zbyt dużo i szybko jedzą, podawał jej jedzenie w małych ilościach. Sam sączył powoli wino burmistrza. Pomyślał, że ten człowiek miał mały intelekt, ale dobry gust do wina. Bardzo dobre. Brak było nalepki z miejscem i nazwą winiarni. Pewnie mówił, że sam je zrobił.
- …bo zrobiła je wioska – wyrwało go z zamyślenia zdanie.
- Hm? – spytał.
- To wino zostało zrobione w naszej wiosce, dlatego nie ma żadnej nalepki.
- Rozumiem, ale skąd wiedziałeś o czym myślę? Moce nadprzyrodzone?
Znalazł się natychmiast przy niej. Stanął za krzesłem, by uniemożliwić jej ucieczkę. W seminarium zakonnym był nazywany błyskawicą. Miał w ręku jedno z ostrzy z pudełka. Chciała wstać i uciec, uniemożliwił jej to. Przypierał ją do krzesła, trzymając za ramiona. Prawą ręką trzymał broń skierowaną w stronę jej szyi.
- Teraz szybko odpowiadaj. Jeśli dostałaś je po ataku, to mam pełne prawo cię zabić. Nie wierć się, bo będę musiał przebić ci gardło, a tego byśmy nie chcieli. Odpowiadaj, im szybciej tym lepiej. Męki staną się krótsze lub ich wcale nie będzie. Nie kłam i tak to wykryję.
- Nie mam żadnych mocy – zaryczała.
- To skąd wiedziałaś o czym myślałem?
- Bo... miałeś... wzrok w butelkę... wpatrzony – mówiła płacząc.
- Dobra, nie kłamiesz. Jesteś bystra. – Puścił ją i usiadł na krześle. – Dobrze, przeżyjesz co najmniej dzisiaj, a teraz opowiadaj, co się zdarzyło w wiosce.
Dziewczyna zaczęła opowiadać o tym, że najpierw przybyli jacyś bandyci, którzy zabijali wszystkich. A ona ukryła się w młynie. Potem nadeszły z podziemi demony i zabijały wszystkich napotkanych. Musiała skoczyć do wody, która była bardzo zimna. Przybysz nie dał jej skończyć i zaczął wypytywać o wygląd demonów. Opowiedziała, że wyglądali jak jakieś przerośnięte istoty z rogami na głowie i czerwonej skórze.
On wiedział. Demony przebrane w ludzkie ciała. W trupy. Demon, który wejdzie w ludzkie ciało włada nim, jednak przez energię i moc powłoka zaczyna się zmieniać i upodabniać do właściciela. To właśnie o tym mówił burmistrz pisząc, że musi znowu ich przyzwać. Wykorzystywał truchła swoich podwładnych jako ciała dla przyzwanych demonów. Obrzydliwe, żaden normalny człowiek by tego nie zrobił.
Wstał szybko od stołu, zabierając całą broń i płaszcz ze sobą, i pobiegł na strych. Zobaczył to, co żadnemu śmiertelnemu się nie śniło. Demony lub istoty w dziwnym kształcie, jakby demony, ale nie do końca. Włączył moc swoich oczu. Zdziwiło go, gdy zobaczył ludzi w tych powłokach. Nie zaatakowały go. Popatrzył po pokoju. Cały był pokryty znakami i pentagramami wypisanymi kredą.
Nagle zobaczył coś, czego się nie spodziewał. Cielesna powłoka burmistrza leżała w środku największego pentagramu. Jeden róg był zamazany, naprędce wyczyszczony, jakby ktoś próbował zniszczyć rytuał. Odwrócił się i zobaczył ocalałą dziewczynę, kulącą się przy ścianie. Domyślił się wszystkiego. To ona przerwała przyzywanie. Odwrócił wzrok i wypowiedział jedną z litanii, uczonych od małego. Prosił w niej, aby demony, które zawładnęły ciałami tych umarłych, odeszły do zaświatów. Potem zwrócił się znowu w stronę dziewczyny i powiedział:
- Może masz szczęście albo jest to znak od Pana. Może będziemy mieli kobietkę inkwizytorkę. Pierwszą na świecie.
Podszedł do niej i przytulił, wymawiając pierwszą w swoim życiu litanię chwalebną na część osoby będącej prostym człowiekiem. Podniósł ją i razem zeszli na dół, słysząc szelest rozsypujących się w proch ciał. Ruszyli w stronę Rzymu nie oglądając się za siebie, by przedstawić sprawozdanie władzy zwierzchniej i czekać na ocenę postępowania inkwizytora. Zakonnik miał nadzieję, że dziewczyna, która mu towarzyszy, zostanie jego uczennicą. Wykazała się sprytem i determinacją. Walczyła do samego końca, by demony nie przeszły do świata ludzi.